Kiedy zegar wybije dziesiątą
Agnieszka Błotnicka
(fragmenty)
Kuba i Antek podchodzili Wąwozem Małachowskiego do następnego na ich liście hotelu – Villi Bohema. Nagle się ściemniło. Chłopcy spojrzeli w niebo. Burzowe chmury powoli zbierały się nad miasteczkiem, a przesycone zapachem drewna powietrze stało się ciężkie i wilgotne. Idący obok nich tęgi mężczyzna przystanął zmęczony i przetarł czoło chusteczką.
Po lewej stronie ulicy, niemal naprzeciwko bramy wjazdowej hotelu, znajdował się niewielki parking. Zarządzający nim chłopak, z powodu skórzanego kapelusza o szerokim rondzie, zwany był przez niektórych Włóczykijem. Młody parkingowy miał łagodny, miły uśmiech, a jego filozoficzny spokój w jakiś magiczny sposób udzielał się od razu zabieganym i zaaferowanym turystom parkującym tu samochody. Mimo, że Kuba znał go tylko z widzenia, od zawsze czuł do niego sympatię. Może widział w nim podobnego do siebie samotnika? Włóczykij, gdy akurat nie zajmował się ustawianiem wjeżdżających samochodów, najczęściej zatapiał się w lekturze książki albo spoglądał w niebo z jakąś niewyjaśnioną tęsknotą. Nikt nie wiedział o czym marzył i za czym tęsknił, ale sadząc po jego życzliwej naturze, musiały to być piękne myśli. (…)
Podgórna wąskim przesmykiem łączyła Plebankę z ulicą Klasztorną. Był to wygodny skrót dla tych, którym do klasztoru Reformatów nie chciało się docierać przez ulicę Nadrzeczną. Wystarczyło przebyć około 50 metrów i wychodziło się przy kościele. O tak wczesnej porze miasteczko pogrążone było jeszcze we śnie. Opustoszały rynek, puste ulice i ogródki kawiarniane stanowiły nietypowy widok dla kogoś przyzwyczajonego do zwykle gwarnego Kazimierza. Poranną cisze przerywał jedynie pisk jaskółek, które jak co rano urządzały sobie podniebne wyścigi. Chłopcy stali na ulicy Podgórnej przy ciemnej, drewnianej chacie i z wytęsknieniem, ale i z niepokojem wypatrywali wezwanej na pomoc policji. (…)
Wąwóz Korzeniowy Dół wprawiał w zdumienie każdego, kto wędrując po okolicy, zdecydował się do niego zapuścić. Obsypujące się i wypłukiwane przez deszcze lessowe zbocze jaru odsłaniało powyginane w najrozmaitsze kształty korzenie. Idąc środkiem wąwozu, trudno było oprzeć się wrażeniu, że wysuwające się ze zbocza drzewne szpony tylko czyhają, aby chwycić kogoś za rękę albo nogę. Korzenie układające się w pętle, ramiona lub haczykowate palce wydobywały na światło dzienne wszystkie ludzkie lęki i jeśli przerażały w dzień, to co dopiero nocą… Mimo tej niewątpliwej atrakcji do Wąwozu Korzeniowego docierało niewiele osób, zapewne dlatego, że był on położony w znacznej odległości od centrum Kazimierza i zapędzali się tutaj wyłącznie najwytrwalsi spacerowicze. Czy jednak dwaj mężczyźni, idący teraz wąwozem, byli zwyczajnymi piechurami? Jeden z nich był rudawym elegantem w jasnej marynarce, drugi w lekkiej koszuli i dżinsach wydawałby się zwykłym turystą, gdyby nie słowa, które wypowiadał z naciskiem w języku angielskim (…)