Kazimierz Wielki
Ludwik Stomma

Fragment książki „Królów polskich przypadki”

Kazimierz jest jeszcze królewiczem, Elżbieta już królową. Kazimierz lubi siostrę i chętnie ją odwiedza na węgierskim dworze. Któż lepiej niż starsza siostra zrozumie i zaspokoi braterskie zachcianki. Oto kwiecień 1330 roku. Za wysokimi oknami zamku w Budzie siąpi kolejny już dzień przytęskliwy, zimny deszczyk. Połowa rycerzy kaszle bez żenady i smarka w rękawice. Kazimierz kładzie się do łóżka. Zaniepokojona Elżbieta spieszy z rojem dworek do braterskiego wezgłowia. Lecz czy to widok dla kobiet – zakatarzony mężczyzna w negliżu? Dworki, prócz jednej – pięknej Klar)/ Zach – zobowiązanej do podawania choremu gorącego mleka z czosnkiem i miodem, zostają więc odprawione. Po chwili oddala się i królowa. Wynikiem sam na sam, które następuje, jest, jak podaje Długosz, iż „dziewica Klara zgwałcona została przez księcia Kazimierza i do syta wykorzystana”. Ciężko dziś ustalić, czy była Klara rzeczywiście dziewicą i czy mówić można o gwałcie, skoro, co wiemy skądinąd, opieranie się samcom królewskiej krwi nie było specjalnie w modzie u panienek owej epoki. Pewne jest natomiast, bo tak dzieje się każdego czasu, że zawistne dworki i zblazowani dworzanie dokrasili zdarzenie pikantnymi lub zgoła obelżywymi szczegółami, domysłami i bonmotami.

I stary Zach się wściekł. Biegł długimi korytarzami, bełkocąc coś bezrozumnie o hańbie czy sprzeniewierzeniu, aż wpadł do królewskiej komnaty. Pewnie zatrzymałby się jeszcze i opuścił świętokradczy miecz, lecz ironiczne spojrzenia i szepty paziów wpędziły go w paroksyzm mrocznego zapamiętania. Zanim wierni rycerze przyboczni (dziś mówi się obstawa) rozsiekają szaleńca, straci królowa Elżbieta cztery palce u prawej ręki, a król zraniony został lekko w przedramię.

Miara zbrodni wyznacza miarę kary. Następnego dnia trzydzieści części poćwiartowanego ciała Felicjana Zacha rozesłanych zostało do wszystkich ważniejszych miast królestwa. Jego syn i kuzyni, oddajmy jeszcze raz głos Długoszowi, „przywiązani do końskich ogonów tak długo włóczeni byli po drogach i ulicach, dopóki kości nie zostały całkiem gołe, a oni nędznie nie wyzionęli ducha”. Piękną Klarę czekał los szczególny. Po ucięciu jej w Budzie nosa, warg i palców u rąk, obwożona była w żelaznej klatce po odpustach i jarmarkach całego kraju na przestrogę i pośmiewisko. Podobno żyła jeszcze pięć lat, błagając wśród wycia podnieconego motłochu o niemożliwe przebaczenie.

Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, działo się to wszakże zanim jeszcze opuścił Budę i było widowiskiem dla miłujących dobrego króla Karola Roberta ściśle obowiązkowym, że asystował Kazimierz przy egzekucji swojej kochanki. Czy odczuwał litość? – Jest to sentymentalne pytanie spoza porządku dziejów. – Zapewne. Ważniejsza była jednak racja stanu. Skoro cztery palce i lekkie draśnięcie ręki monarchów Węgier warte było ponad czterdziestu zabitych, jakaż mogła być cena za bluźniercze skarżenie się, choćby i własnemu ojcu, na postępowanie następcy tronu Polski? Jeśli miałoby ono podlegać krytyce byle ochmistrzyni, czymże byłby majestat dynastii i państwa? Rozumiał to dobrze Kazimierz, wkrótce już „Wielkim” zwany, toteż nie spuścił wzroku po ostatnich trąbach heroldów. Jesteśmy też najzupełniej pewni, że obserwujący go spod oka Węgrzy dojrzeć mogli tylko na ustach ironiczny uśmieszek. Skąd mogli wiedzieć, że była to zaduma nad historyczną kondycją obowiązków władcy?

W następnych latach będzie miał Kazimierz, już jako król, kochanek wiele. Tylko jedna z nich wszakże, w legendę przybrana, emocje wzbudzi i kontrowersje przyszłych pokoleń: piękna Żydówka Esterka. „Kto wie, co śpiewają ptaki? / Może z każdą nową wiosną / Powietrznymi lecąc szlaki, / Nucą dawną pieśń miłosną / O Kaźmierzu, o Esterce?… / Wszędzie, zawsze / miłość, serce!” (K. Gliński). Jedni historycy zgoła odmawiają Esterze prawa do istnienia; inni, jak Jerzy Wyrozumski, przesadne może mają troski o świętość faktów (gdy chodzi o polskie mieszczki pod piastowską pierzyną, lubo też mezalians, wątpliwości tych nie ma): „mogła być również Żydówka. Czy jednak nie była to plotka, czy tradycja ustna nie dorobiła tej Żydówki, aby wyjaśnić życzliwość króla względem Żydów…” Kazimierz i względem mieszczan wielce był życzliwy.

My akurat przekonani jesteśmy o realności Esterki i mamy na to nawet, acz nie bezpośredni, istotny wszelako antropologiczny argument. Otóż w 1347 roku nawiedza zachodnią Europę „czarna śmierć”. W ciągu trzech lat ofiarą dżumy pada we Francji, w zależności od regionu, 25-75% populacji. W Niemczech groza cyfr kształtuje się podobnie. Gdzie Chińczyk z rozpaczą poddałby się fatalizmowi, cywilizowana Europa szuka zawsze, do dziś jej to zostało, związków przyczynowo-skutkowych. Jest kara, więc musi być grzech; jest grzech, więc muszą być winni. Czyż może być winniejszy nad Żyda? -1 rzeź się staje na miarę i strachu plugawego, i naj ostatniej szej męki.

Eksplozjom religijno-narodowościowych urojeń towarzyszą w mroku, ponadczasowa to reguła, urojenia erotyczne. Równolegle z zatruwaniem studni i fontann oskarżeni zostają więc Żydzi o wszelkiego rodzaju seksualne wynaturzenia. Naoczny świadek tych czasów – kronikarz Jean de Prens d’Outremeuse opisuje, przed czym bardziej, niż przed samym mordem, wzdraga się jego bogobojne serce, że trupy zabitych Żydówek obnażane były przez gawiedź, sprawdzającą, czym się fizjologicznie od chrześcijanek różnią. Bo jakże inaczej wytłumaczyć ich złowrogą uwodzicielską moc? Czyż nie bliskie jest temu swojskie nasze, ludowe przekonanie, że „mają Żydówki w poprzek”? Urojenia rosły w ciemne fantasmagorie. Fantasmagorie w mit.

Uciekającym na wschód żydowskim niedobitkom, tym właśnie, których Kazimierz życzliwie przygarniał, towarzyszyła niepokojąca, mroczna, ale i ekscytująca erotyczna legenda. Toż nie darmo zanotował Froissart: „Powiadają niektórzy, że Żydzi raj mając sobie zamkniety, tu na ziemi za występną kobiet swoich wysługą wszelakich najgrzeszniejszych uciech się cielesnych dopuszcają, sługom wiary prawdziwej szczęścia wiekuistego zazdroszcząc.” Mógł-li pozostać Kazimierz na wieści takie nieczuły? – Może się więc. o to nie będziemy kruszyć kopii, inaczej nazywała, ale znając upodobania monarchy, że „była również Żydówka”, gotowiśmy przed potomnością solennie poręczyć.

Wysuwany zaś często argument opinii publicznej i maluczkich zgorszenia? – Od zwracania uwagi na tak zbywalną przyziem-ność, co jest najpełniejszym dowodem jego zrozumienia wagi sacrum i potęgi majestatu, czuł się Kazimierz słusznie najzupełniej zwolniony. Dowodem matrymonia.

29 września 1341 roku poślubia Kazimierz młodziutką córkę Henryka Żelaznego – Adelajdę Heską. Przyznaje nawet biorący jej stronę Długosz, że była „piękniejsza przymiotami serca niż urodą”, co między wierszami oznacza tyle, że już szpetniejszej od niej darmo by szukać w promieniu trzech dni kłusem od Wawelu. Nic dziwnego, że wkrótce innych król pragnie widoków. Nałożnic rzecz jasna mogliby mu dworzanie sprowadzić po cztery kopy dziennie. Niestety, z biegiem lat staje się Kazimierz nieco romantyczny. Niebezpieczna to, szczególnie u monarchów skłonność, której ulegając, można narazić się na niejedną niewygodną sytuację. Wywoływanie wilka z lasu. I oczywiście trafi władca (każdemu się to pewnie zdarzyło, ale pocieszające, że pada i na wielkich świata) na taką; co da, ale i nie da, powiedz, że mnie kochasz, tak – czyli właściwie nie, weź te ręce, a w ogóle to tylko po ślubie…

Ożenek? – Ostatecznie, gdy się rządy dzierży, nie taka to. znów skomplikowana sprawa. Opat tyniecki Jan z chętną usłużnością co trzeba było sprawnie odcelebrował. Złośliwi twierdzili wprawdzie, że mało w świecie bywała Krystyna Rokiczanka wzięła opata za biskupa, nie jesteśmy jednak skłonni tym insynuacjom uwierzyć. Sam fakt, że wymogła odbycie ceremonii w tynieckim klasztorze, którego dzwony, gdy głos po Wiśle dobrze niesie, słychać na Wawelu, świadczy ojej sprycie i ambicji. Celowo dążyła 'do skandalu. I rzeczywiście -Adelajda się obraziła. Zamknęła na klucz łożnicę – niby przed mężem, jakby się tam wpychał; płakała, wyżalała się na prawo i lewo, przestała dbać o makijaż, w końcu oświadczyła, że wyjeżdża.

Toteż cały Kraków o niczym innym nie mówił. Nie znano wtedy jeszcze kawy i eo ipso kawiarni, plotkowano więc po szynkach, zajazdach, kościołach… Wydawałoby się, że i biskup dłużej milczeć nie może. A jednak cisza z tej strony zupełna. Czym wytłumaczyć dziwną, tak że chciałoby się rzec niestosowną, powściągliwość? Czyżby był biskup Bodzanta, skądinąd zajadły wróg Kazimierza, tak dalece na moralność publiczną nieczuły i tak dobrotliwy, by okazję przegapić? – Aby rzecz wyjaśnić, cofnąć się musimy lat siedem.

Jawnogrzesznictwo królewskie jest już wtedy tajemnicą poliszynela, źródłem uciesznych anegdot i przykładem z góry. Wysyła więc biskup na Wawel wikariusza i kaznodzieję katedralnego Marcina Baryczkę. Ten, wypomniawszy Kazimierzowi bezbożną rozpustę, której liczne wyliczał przykłady ze sprawą Klary Zach na czele, rozpustę tak jawną, że Kościół dłużej już oczu przymykać nie może, wspominał wreszcie mimochodem o niesprawiedliwym nałożeniu poradlnego na poddanych wsi biskupich w kluczu złockim koło Sandomierza. Sugestia była klarowna i ludziom małego serca zdałaby się zapewne do rozważenia zdatna. Nie darmo był jednak Kazimierz monarchą wielkiego formatu, o honor dbałym i przewidującym.

Skinął dłonią i zakuci w żelazo przyboczni pod dowództwem zaufanego Kochana rzucają się na księdza. Zima była ostra owego 1349 roku i Wisła stała skuta lodem. W mdłych blaskach pochodni, pośród spiętrzeń kry rzucających długie cienie niełatwo było odnaleźć przerębel. A może kuć ją dopiero musieli niezdarnymi bojowymi toporami? – Potem wyobrazić już sobie możemy rozpaczliwy opór skazanego, szamotaninę, sine kłęby pary ze zdyszanych ust, ręce czepiające się lodu i miażdżące te ręce buciory. Teraz nie było już mowy o frywolach. Zabójstwo księdza równało się klątwie, więc i pertraktacje na inny przeniosły się poziom. Po długich i trudnych dyskusjach wielokrotnie zrywanych stanęło na budowie na koszt państwa kilkunastu kościołów. Ekskomunikę zdjęto, wyznaczono budowlane parcele… Trzeba przyznać, że niewiele Kazimierz stracił. W jego imponujący program inwestycyjny („Zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną.”) budowa kościołów była i tak wpisana. Co natomiast zyskał? – Ano cóż, duży budynek stawiało się podówczas lat kilka, kilkanaście, a i – bywało – kilkadziesiąt. Przez cały ten okres złapał Kozak Tatarzyna. Każdy nowy konflikt z monarchą równał się zawieszeniu ugod dotychczasowych i w konsekwencji nie dyktatowi już, ale renegocjacji, w trakcie której równie dobrze można było zyskać, co stracić. Znając zaś inteligencję i upór królewski raczej to drugie niż pierwsze. Po cóż więc ryzykować.

Przekonawszy się przy okazji małżeństwa z Krystyną, że ryba chwyciła, z całą dezynwolturą posunął się Kazimierz jeszcze dalej, biorąc sobie do kolekcji trzecią równoległą żonę – Jadwigę Żagańską. Jasienica nazwał to „bigamią do kwadratu”. Związek pobłogosławił jednak uroczyście biskup poznański Jan Doliwa. I kto kogo mógł teraz szantażować?

Taka jest historia pewnego politycznego majstersztyku.

Podaje „Encyklopedia Katolicka”: „męczeńską śmiercią zyskał Baryczka opinię świętości; w Katedrze Wawelskiej zachował się obraz z XVII w. przedstawiający go w szatach kapłańskich, trzymającego w jednej ręce lilię (symbol niewinności), w drugiej wyrok klątwy na króla. (…) Zachowały się także przekazy o nadzwyczajnych zjawiskach nad miejscem kaźni Baryczki oraz cudach, które działy się przy jego grobie”.

Kazimierzowi przyznała zaś wdzięczna potomność dumny przydomek „Wielkiego”.

To prawda: był Kazimierz Wielki i rozwiązły, i do szpiku kości cyniczny. Kto jednak twierdzi, że mają być politycy bogobojni i cnotliwi akurat? Z punktu widzenia skuteczności, czyli szczęścia

doczesnego obywateli, udowadnia historia z reguły rzecz nieele-gancko odwrotną.

A o cuda nad grobem Baryczki nie będziemy się kłócić. I Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek… – Może na tym właśnie polega dziejowy kompromis?!

PS. Co w monografii Wyrozumskiego „Kazimierz Wielki” (Ossolineum 1982) stoi o Esterce, tośmy już cytowali. Klary Zach broń Boże ani kwiatkiem Kazimierz nie ruszył. Natomiast nazwiska Baryczki nie ma nawet w indeksie. Ważniejsza lipa niż opowieści.

Głowa Kazimierza Wielkiego na podstawie wyglądu czaszki” – rysunek Jana Matejki


30 kwietnia 1310 roku Władysławowi Łokietkowi rodził się najmłodszy syn. Na chrzcie dano mu imię Kazimierz. Historia dodała do tego przydomek – „Wielki”. Pewnie nie pomylę się dużo twierdząc, że większości z nas postać ta kojarzy się z trzema rzeczami: założeniem w 1364 Akademii Krakowskiej, znanym przysłowiem o drewnie i murowaniu, oraz skandalem z uwiedzeniem Klary Zach. Choć o tym ostatnim raczej na lekcjach historii się nie wspomina. Zostawmy jednak dywagacje nad czasami i wynikami panowania Kazimierza historykom, opowiedzmy o tym co działo się z królem (dokładniej z jego szczątkami) po śmierci.

W sierpniu 1370 roku sześćdziesięcioletni Kazimierz bawił, w założonym przez siebie, pięknym mieście Sandomierzu. Główną rozrywką było tam polowanie. Niestety zakończyło się ono dla króla tragicznie. Spadł on z konia i zranił się w lewą goleń, doznając typowego złamania podudzia. Pomimo troskliwej opieki w ranę wdało się zakażenie. Król zdążył jeszcze wrócić do Krakowa. Tam zmarł na skutek posocznicy. Pochowany został w Katedrze Wawelskiej.

500 lat później, w czerwcu 1869 r. postanowiono odrestaurować, będący w opłakanym stanie, sarkofag królewski. Powszechnie uważano, że nie zawiera on zwłok Kazimierza, a jest tylko tzw. cenotafem (patrz słowniczek). Wszak tylko świętych godziło się chować nad posadzką kościoła. Król miał spoczywać gdzieś pod podłogą. Jakież było zdziwienie, gdy w dziurze powstałej po zdjęciu marmurowych płyt dostrzeżono zwłoki monarchy. Dziurę na powrót zamurowano. Jednak Kapituła Katedry już 19 czerwca zdecydowała, że nie godzi się pozostawiać zwłok królewskich w połamanej trumnie, rozsypanych na podłodze (nawet własnego grobowca). Tak więc postanowiono sarkofag ponownie otworzyć, a Kazimierza w nowej trumnie stosownie pogrzebać.

Dnia 21 czerwca roku pańskiego 1869 zebrało się zatem przy grobie królewskim zacne grono: murarz konserwator Paweł Popiel, architekt Teofil Żebrawski, ks. prałat Sylwester Grzybowski i Jan Matejko. A także profesorowie UJ – archeolog Józef Łepkowski, fizjolog Józef Majer oraz anatom – Antoni Kozubowski. Protokół notuje iż: „… o godzinie dziesiątej rano przystąpiono do otwarcia grobu…”. Pomijając wszystkie szczegóły techniczne, powiedzmy że sarkofag został otwarty, Kazimierz z całym szacunkiem z niego wyciągnięty, a mistrz Jan na dodatek pięknie wszystko odrysował.

Wróćmy na chwilę do protokołu, który notuje iż: „…Kości następujące znaleziono: głowa całkowita wraz z szczęka górną i dolną, w której wszystkie zęby znajdują się – chrząstka tarczykowa krtani skostniała. Kręgów 21 (brak 3) – żeber 23 (brak 1) – łopatki, obojczyk i mostek z chrząstką mieczykową – odnogi górne – (brak 7 kości korzenia rąk, a 20 kości śródręcza i palców) – kości biodrowe z kością kuprową – odnogi dolne, z tych kość udowa lewa zupełnie spróchniała i pokruszona…” itd.

Na lewej kości goleniowej znaleziono wyraźne ślady złamania, co potwierdziło historię o wypadku na polowaniu. Noga już się nie zrosła. Zmierzono także kości długie, aby mniej więcej ustalić wzrost i sylwetkę króla. Próba oszacowania wzrostu Kazimierza daje wyniki (w zależności od zastosowanego przelicznika) – od 165 do 187 cm (średni 175 cm.). Można domniemywać więc, że istotnie był Kazimierz wysoki (a jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę iż średni wzrost w tamtych latach był o wiele niższy, wiemy już czemu Długosz określał króla mianem „statua elevata”) .

Czaszkę Kazimierza badał prof. Majer określając monarchę jako należącego do „wybitnie długogłowych”.

Wspomnieć jeszcze wypada, iż podczas badania szczątków władcy, wykonano jedną z pierwszych dokumentacji fotograficznych. Dokonał tego niejaki Walery Rzewuski – posiadacz jednego z pierwszych w Krakowie zakładu fotograficznego.

Króla pochowano powtórnie 8 lipca 1869 roku. O tym, ile sporów przy organizacji pochówku wynikło i jak to stronnictwa polityczne uparcie walczyły o wykorzystanie uroczystości na swoją korzyść, wspominać tu nie będę. Wystarczy popatrzeć co robią dzisiejsi politycy.

Ważne jest, że uroczystość była naprawdę piękna i godna króla. A nam pozostał po niej równie piękny wiersz Stanisława Wyspiańskiego:

Kazimierz Wielki

Idą posępni
a grają im dzwony
ze wszystkich kościołów
a grają im dzwony
żałobne.
Idą posępni
a niosą korony
ozdobne,
misterne a dla nich
ciążące jak ołów,
korony sczerniałe,
pogrobne.
A grają im dzwony
ze wszystkich kościołów
a szumią, łopocą
szarfami przyczołów,
chorągwie, proporce
pogrzebne.
A grają im dzwony
ze wszystkich kościołów
ogromne, tętniące
podniebne.