Kazimierskiego cmentarza dzieje poplątane
Hanna Pawłowska
![](https://wkazimierzudolnym.pl/wp-content/uploads/2024/06/dorys-stary-cmentarz-kazimierz-dolny-lata-30-1024x763.jpg)
Od niepamiętnych czasów istniał w Kazimierzu Dolnym cmentarz przy kościele parafialnym, położony na zboczu wzgórza zamkowego. Piękne to było miejsce i bardzo dogodne dla odwiedzających, bo niemal w centrum miasteczka. Niechętnie przyjęto więc wiadomość, że cmentarz „za farą” zostanie zamknięty i wyznaczony nowy, z daleka od centrum. Władze miasta tłumaczyły, że weszły w życie nowe przepisy. Znalazł się stosowny kawałek gruntu na wzgórzu za klasztorem franciszkanów, ksiądz proboszcz Jan Szczepański poświęcił w 1869 roku miejsce na nową nekropolię. Nikt się jednak nie spieszył chować tu swoich zmarłych. W ludziach tkwiło głęboko zakorzenione przekonanie, że poza terenem kościelnym chowa się wyłącznie ofiary zarazy, włóczęgów, samobójców i przestępców straconych w publicznych egzekucjach.
Dopiero definitywne zamknięcie cmentarza „za farą” w 1870 roku wstrzymało pochówki przy kościele i nowy cmentarz zaczął się zapełniać. Niestety, wybierając ten teren nie myślano perspektywicznie i na nowym cmentarzu już w okresie międzywojennym zaczęło brakować miejsca. Rozważane były trzy nowe lokalizacje, z których komisyjnie wybrana została w lutym 1922 roku jedna – w miejscu najbardziej atrakcyjnym, na wzgórzu z widokiem na Wisłę. Z protokołu posiedzenia komisji wynika, iż dostrzeżono groźbę zniszczenia walorów widokowych wzgórza przez zabudowanie go cmentarzem, ale owa lokalizacja miała w Kazimierzu silne lobby. Miejscowe władze kościelne traktowały sprawę tej właśnie lokalizacji prestiżowo. Stanowisko kościoła spotkało się z ostrym protestem ze strony architekta Jana Koszczyca Witkiewicza. Pełnił on od 1919 roku funkcję kierownika odbudowy Kazimierza po I wojnie światowej i konserwatora zabytków, ale po roku z nieznanych przyczyn zrezygnował z tej funkcji
Po odejściu ze stanowiska Koszczyc Witkiewicz pozostał w Kazimierzu, realizując wyłącznie własne projekty. Jednak w poczuciu odpowiedzialności za kształt urbanistyczny miasta zaangażował się w protest przeciwko pomysłowi ulokowania nowej części cmentarza na wzgórzu widokowym. Uważał to za niedopuszczalną ingerencję w unikalny układ krajobrazowy Kazimierza. Kościół obstawał przy swoim stanowisku, mając za sobą poparcie miejscowej społeczności. Rozgorzał spór, który oparł się o Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ministerstwo zbadało sprawę i nie wyraziło zgody na zajęcie spornego terenu na potrzeby cmentarza „ze względów zdrowotnych”. Koszczyc Witkiewicz identyfikowany jako sprawca porażki popadł w konflikt z lokalną społecznością, a księża oskarżyli go publicznie z ambony o grzech bezwyznaniowości. Była to aluzja do masońskich powiązań Koszczyca Witkiewicza, który za sprawą swojego przyjaciela, pisarza Stefana Żeromskiego, wszedł w kontakt ze środowiskiem masońskim. Nie ma jednak dowodów, że on sam był inicjowany w którejś z masońskich lóż.
Ostatecznie nowa część cmentarza została ulokowana na zboczu sąsiadującym ze starym cmentarzem i w 1924 roku uroczyście poświęcona. Rzecz w tym, że obie części rozdzielał przepastny wąwóz, a droga ze starego cmentarza na nowy wiodła w poprzek tej przepaści. Kondukty pogrzebowe skracały więc sobie drogę, nie wchodząc na cmentarz głównym wejściem przez starą część, lecz skręcając przed bramą w lewo i idąc dnem wąwozu. Pokonanie wąwozu i wspięcie się do góry pozostawało jednak dużym wyzwaniem, zwłaszcza zimą, gdy zbocze było oblodzone i zaśnieżone. A pogrzeby zdarzały się także w te największe zimy. W lutym 1937 roku prawie całe miasteczko przyszło na pogrzeb znanego i cenionego lekarza-społecznika, doktora Tadeusza Tyszkiewicza. Mrozy były tej zimy siarczyste, szalały śnieżyce, a doktor wezwany do chorej do Nasiłowa, po drugiej stronie Wisły, nie zastanawiając się długo popłynął przez rzekę łodzią, potem jeszcze jechał furmanką. Dostał zapalenia płuc i zmarł mając zaledwie 45 lat. Był także lekarzem szkolnym, więc na pogrzeb przyszła cała szkoła. Długi kondukt szedł zaśnieżonym wąwozem aż do stóp stromego zbocza. Tu zaczęła się ryzykowna wspinaczka. Kilku ludzi pomagało wciągnąć pod górę trumnę. Dwóch mężczyzn chwyciło pod pachy księdza, dwóch następnych – wdowę, która była w ciąży, jedni drugim pomagali pokonać śliską stromiznę. Było jasne, że problem wejścia na nowy cmentarz trzeba jakoś rozwiązać, i to niezwłocznie. Jednak decyzję w tej sprawie długo odwlekano.
A tymczasem na kazimierskim cmentarzu zaczęły się dziać wydarzenia budzące grozę. Gdy już funkcjonowała nowa część cmentarza, zmarł ceniony w Kazimierzu mistrz w swoim fachu – rzeźnik i masarz Walenty Kokosiński. Wszyscy go znali, na pogrzeb przyszło pół miasteczka. Mróz owej zimy chwycił tęgi, śnieg w wąwozie był zbity i wyślizgany niczym na torze bobslejowym. Kondukt szedł powoli wąwozem pod górę, ale kiedy trzeba było wdrapać się z trumną na śliskie zbocze, nastąpił szereg nieprzewidzianych wypadków. Jednemu z ludzi niosących trumnę noga się ześlizgnęła, stracił równowagę. Trumna spadła na ziemię i popędziła w dół dnem wąwozu. Obijała się o wysokie ściany, nabierając coraz większej prędkości. Po zderzeniu z solidnym pniem drzewa odpadło wieko. Ktoś krzyknął „Kokosiński wraca!” Tymczasem trumna nie mogąc pokonać zakrętu uderzyła w drzwi sklepu monopolowego z takim impetem, że zmarłego zgięło w pół, do pozycji siedzącej. Sprzedawczyni mało nie zemdlała, stali bywalcy sklepu uciekli w popłochu. Historię tę przytacza Lech Pietrzak w swojej książce „Prawdy i nieprawdy czyli kazimierskie fakty i legendy”. Nawet jeżeli trochę swoją opowieść ubarwił, oddaje ona powagę problemu z kazimierskim cmentarzem.
Problem znalazł rozwiązanie dopiero po II wojnie światowej. Proboszcz kazimierskiej parafii ksiądz Andrzej Kamiński postanowił położyć kres żenującym incydentom na cmentarzu. Odbył naradę z architektem, sprawującym wówczas funkcję konserwatora zabytków w mieście, Karolem Sicińskim. Podsunął mu myśl połączenia obu części cmentarza mostkiem, przerzuconym nad wąwozem. Siciński podjął się zadania i zaprojektował kamienny most arkadowy swojego pomysłu, jakby żywcem przeniesiony z Włoch lub Prowansji, gdzie wszechobecne są w pejzażu pozostałości starożytnych kamiennych akweduktów o dwóch rzędach arkad. Most, wystarczająco szeroki, by mógł nim przejechać pojazd, połączył w 1955 roku oba cmentarne wzgórza i rozwiązał raz na zawsze problem komunikacji między nimi.
Mosty na cmentarzach zdarzają się rzadko, być może ten w Kazimierzu stanowi ewenement. I chociaż nie jest wiekowy, natychmiast zyskał własną legendę. Podobno nocą spotykają się tu duchy kochanków, którzy nie mogli połączyć się za życia. On pochodził z bogatej rodziny, ona była biedna i – zdaniem rodziców chłopaka – nie stanowiła dobrej kandydatki na żonę. Ich losy potoczyły się osobno.. Po śmierci też ich rozdzielono. On spoczął na cmentarzu „za farą”, dziewczyna zaś na cmentarzyku dla biednych przy klasztorze. Ich duchy wybrały sobie romantyczny mostek nad wąwozem za miejsce nocnych schadzek. Jak mówią ludzie – nocą lepiej tamtędy nie chodzić, żeby duchom nie przeszkadzać.
Wąwóz dzielący oba cmentarze od dawien dawna nazywany był przez miejscowych Głęboczyzną. Nie z powodu głębokości, lecz od nazwiska niegdysiejszego właściciela gruntu Głęboczyńskiego. Przepaścisty, gęsto zarośnięty – stojąc na skraju widzę głęboko w dole pnie drzew, podczas gdy wierzchołki tych drzew szumią dookoła moich nóg – pisał o Głęboczyźnie Konrad Bielski w „Spotkaniach z Kazimierzem”. Nowa nazwa Wąwóz Śmierci pojawiła się dopiero w czasach współczesnych, wraz z ukazaniem się książki Agnieszki Błotnickiej „Kiedy zegar wybije dziesiątą”. Autorka opisuje prawdziwy horror, jakiego doświadczył w tym miejscu jeden z mieszkańców Kazimierza. Szedł on wąwozem między cmentarzami w dół, do miasteczka, kiedy nagle rozpętała się burza z piorunami i zaczął padać ulewny deszcz. Wąwóz zamienił się momentalnie w rwący potok (to charakterystyczna cecha kazimierskich wąwozów). Chłopak zobaczył w oddali mostek i postanowił schronić się pod jego arkadą. Kiedy już był pod mostkiem, spojrzał w górę:
Nagle z samego skraju zbocza, tuż przy mostku, wysunęła się z łoskotem wielka kamienna płyta. Myślałem, że zaraz spadnie mi na głowę, jednak szczęśliwie zawisła na jakimś korzeniu. Przebiegłem na drugą stronę wąwozu, przywarłem do przeciwległego filaru i spojrzałem w górę. Na razie płyta wisiała nieruchomo, ale zaraz po niej ze zbocza zsunęły się następne, jedna po drugiej… Gdy zorientowałem się, czym są, zadrżałem. Nad moją głową znajdował się cmentarz, a mostek łączył obie jego części – starą i nową. To płyty nagrobne i części nagrobków, tracąc stabilne oparcie obsuwały się w dół po rozmiękłej ziemi… W pewnej chwili ze zbocza wąwozu spadł kamienny krzyż i tuż przy mnie roztrzaskał się na trzy części. Wtedy pomyślałem, że muszę jak najszybciej uciec z tego miejsca. Lada chwila razem z ziemią mogły posypać się do jaru czaszki albo kości… Ruszyłem biegiem w dół, nie zważając na bijące w pobliżu pioruny.
Nazajutrz wypogodziło się, więc bohater tej mrożącej krew w żyłach opowieści poszedł do wąwozu z ciekawości, co tam zastanie. Ku swojemu zaskoczeniu nie znalazł ani rozbitego krzyża, ani kamiennych płyt – wszystko było w jak największym porządku, jakby się nic nie stało. Nie wiedział, co o tym myśleć. Jak widać, w czasie burzy nie warto tędy chodzić… Ale w dzień ciekawie położony cmentarz z romantycznym mostkiem i tajemniczym wąwozem to – jak pisała Maria Kuncewiczowa w „Listach do Jerzego” – uroczysko, któremu nawet włoskie Campo Santo nie dorównuje urodą. A włoski cmentarz Campo Santo w Pizie uchodzi za jeden z najpiękniejszych na świecie.
Autorka: Hanna Pawłowska