Plaża, kazimierska plaża…
Irena Kwiecińska

Trudno dziś uwierzyć, że w latach sześćdziesiątych plażowanie było jedną z większych atrakcji Kazimierza.

W sezonie letnim urokom wiślanego brzegu poddawało się bardzo wielu, a w niedzielne, upalne dni nawet do trzech tysięcy osób.

Prawie pięćdziesiąt lat temu w następstwie regulacji Wisły, woda naniosła połać piasku naprzeciwko spichlerza PTTK. Tam powstała bardzo duża plaża, pomiędzy dwoma tamami, miała wielkość około 600 na 250 m. Wcześniej plaża znajdowała się bliżej rynku, na wysokości obecnej przystani.

Był czas, że ludzi przywodziły łodzie (tzw. baty) na drugą stronę Wisły – na wprost dawnej „Wikliniarki” (koniec ulicy Puławskiej).

Łodzie te musiało obsługiwać czterech ludzi, a mieściły one od 30 do 50 osób. Baty były również wykorzystywane w Noc Świętojańską (z 23 na 24 czerwca). Przystrojone kwieciem i wikliną, oświetlone lampionami wypływały wieczorem w górę Wisły. Po drugiej stronie rzeki ludzie rozpalali ogniska, ich światło odbijało się malowniczo w ciemnym lustrze wody. Na wodzie rozbrzmiewała muzyka i śpiewy, echo niosło dźwięki daleko do Puław. Dziewczyny śmiejąc się głośno i przekomarzając puszczały wianki. Ci, którzy nie mieli szczęścia znajdować się na batach, zbierali się na brzegu i z od dali uczestniczyli w zabawie. Po świętym Janie otwierano kąpielisko.

Plaża była duża ale i chętnych były tłumy. Gdy nadchodził weekend zjeżdżali się ludzie z okolic i dość odległych miejsc, aby powygrzewać się na słońcu i popływać w rzece. Przy plaży znajdowała się przebieralnia, kasa biletowa i wypożyczalnia koszy wiklinowych (dwu i jednoosobowych), leżaków, parasoli, kajaków, rowerów wodnych. Oczywiście, aby wypożyczyć te ostatnie należało posiadać kartę pływacką i było to rygorystycznie przestrzegane.

Kasa była czynna od godziny 10 do 18. Rano wywieszano białą flagę, która oznaczała otwarte kąpielisko i obecność ratowników, zaś wieczorem wywieszano flagę czarną na znak, że już nieczynne. Była jeszcze flaga czerwona. Wciągano ją na maszt gdy trwała akcja ratunkowa i oznaczała, że wszyscy mają wyjść z wody.

Na plaży każdego dnia znajdowało się trzech ratowników. Jeden stale czuwał na wieży z lornetką i megafonem – obserwował kąpielisko, dwóch pozostałych znajdowało się na łódkach: jeden na początku, drugi przy końcu plaży.

Teren kąpieliska musiano wyznaczać codziennie, gdyż nurt rzeki powodował przesuwanie się piasku i zmianę głębokości dna Wisły.

Ratownikami byli przeważnie rodowici mieszkańcy Kazimierza, którzy znali dobrze rzekę i jej kaprysy. Musieli oni posiadać umiejętność posługiwania się łódkami tzw. „pychówkami”, którymi dopływali do tonących. Nurt był bardzo szybki i nie sposób było dopłynąć do ratowanego wpław.

Ratownik musiał być silny fizycznie i odporny psychicznie, posiadać refleks oraz odznaczać się spostrzegawczością – aby nic nie uszło jego uwadze. W tamtych latach ratownikami byli między innymi: E. Werman, J. Koziorowski, T. Paziak, M. Śmiech, L. Kośmiński, R. Kwieciński, W. Niezgoda. Uratowali oni bardzo wielu ludzi. Były dni, że trzeba było śpieszyć z pomocą ponad dwudziestu osobom. Czasem musieli ratować siebie nawzajem. Tak wspomina jedną z takich sytuacji mój tata Ryszard Kwieciński: „Zachłysnąłem się wodą w trakcie akcji – przepływający obok holownik ciągnący barki do kamieniołomu zrobił falę. Kobieta, którą ratowałem chwyciła mnie mocno za szyję, a była bardzo obfitych kształtów. Tonący dzięki adrenalinie ma dużo więcej siły. Gdyby Leszek Kośmiński nie podpłynął szybko łodzią, było by pewnie po niej i po mnie. Nurt był tak prędki, że w ciągu paru minut znaleźliśmy się ok. 300 metrów za kąpieliskiem. Wiele tygodni po tym zdarzeniu miałem siniaki na szyi, aby je ukryć nosiłem apaszkę. Zdarzało się, że w jednym czasie topiło się 4-5 osób i trzeba było szybko podjąć decyzję kogo wyciągnąć najpierw. Przeważnie tych, którzy utrzymywali się jeszcze na wodzie zostawiało się na koniec.”

W latach sześćdziesiątych plaża była miejscem, gdzie prawie każdy podążał w skwarne dni. Opalali się wszyscy równo leżąc ręcznik przy ręczniku, leżak przy leżaku. W kiosku, który znajdował się tuż przy wejściu na plażę można było kupić: wodę, oranżadę, piwo, słodycze i papierosy. Co jakiś czas pomiędzy leżakami przemieszczał się lodziarz z drewnianą skrzynką przewieszoną na przez szyję na pasku i wołał: „Lody, lody dla ochłody. Patrzcie ludzie słońce świeci kupcie lody dla swych dzieci.” Takimi i innymi wierszykami zachęcał do kupowania.

Ratownikom też czasem było ciężko znieść palące słońce. „Smarowaliśmy się zwykłym olejem, bo nie nadążaliśmy kupować kremów i olejków do opalania. Co 5 minut trzeba było zanurzyć się w wodzie, bo za nic nie można było wytrzymać tego żaru. Piliśmy litrami wodę mineralną w szklanych butelkach – trzymaliśmy ją w siatce w wodzie albo zakopaną w mokrym piasku na brzegu. Jedzenie przynosiły nam dziewczyny, przeważnie były to kanapki albo owoce”.

Niewątpliwa atrakcją była na plaży płeć piękna. Skąpo odziane kobiety prezentowały swoje opalone ciała w samodzielnie zaprojektowanych strojach, uszytych własnoręcznie lub przez krawcową. „Był bardzo duży wybór materiałów z tym, że nie takich jak dzisiaj elastycznych. Na kostium przeznaczało się zazwyczaj bawełnę lub len w barwne wzory, paseczki, kwiatki, jednolite.”

Mężczyźni, a zwłaszcza ratownicy też dbali o estetyczny i atrakcyjny wygląd. „Miałem takie spodenki – sam je wymyśliłem – i czapeczkę też. Białe z płótna żaglowego, po bokach dwa kolorowe pasy i z małą kieszonką na gwizdek. Tylko ja miałem takie spodenki, uszył mi je najlepszy krawiec p. Kuna. Czapki szyła p. Doraczyńska, która prowadziła zakład krawiecki. Jej pracownia mieściła się obok biura PTTK w rynku.”

Po upalnym dniu, głównie w soboty, gdy wszyscy plażowicze się rozeszli, ratownicy wraz z przyjaciółmi i znajomymi oddawali się rozrywce. Najczęściej było to ognisku. Bywało tam wielu nieznanych jeszcze wtedy artystów: Jonasz Kofta, bracia Damięccy, Piotr Szczepanik, Kazimierz Grześkowiak. Michał Hoffman wyśpiewywał Konika na biegunach lub Hej Julianna, śpiewajmy aż do rana, hej Julianna, śpiewajmy całą noc… Do świtu trwały śpiewy przy dźwiękach gitary. W kotle na ognisku, które było otoczone wiklinowymi koszami, co stanowiło zasłonę przed wiatrem – grzało się wino. Potem chochla krążyła wokół ognia z rąk do rąk. Nie raz na wielkiej patelni zwanej cygańską, smażyły się ryby złowione wcześniej w Wiśle. W popiele piekły się ziemniaki. Ogniska były tak osławione, że każdy chciał w nich uczestniczyć. Czasami było kilkanaście osób, a kiedy indziej kilkadziesiąt. W sierpniu było dużo grup akademickich, zdarzało się, że uczestniczyli w zabawie. Tak wypomina to mój tata: „Łezka się kręci w oku – to były niesamowite czasy – na pewno, każdy kto się tam bawił wspomina to po dziś dzień, bo to były niezapomniane chwile, ta atmosfera, żadnych awantur, wrzasków …”

Jest lato 2011 r. Niewielu turystom przyjdzie do głowy wylegiwanie się nad brzegiem rzeki na piasku czy też trawie. Większość w upalne dni tłoczy się na rynku pod parasolami w piwnych ogródkach. A po drugiej stronie Wisły widnieją nieskalane, dzikie plaże niczym z prospektów najdroższych kurortów świata – na wyciągnięcie ręki.

Irena Kwiecińska