Joanna i Roman Kossakowscy

Joanna – artystka, córka prof. Jacka Sienickiego (zob. jaceksienicki.pl)
Roman – profesor fizyki.

prof. Jacek Sienicki

Joanna:

Kazimierz moich rodziców i mój Kazimierz to właściwie jedno i to samo, bo od nich się zaczął mój z nim związek: oni mnie nauczyli Kazimierza, oni mnie tu przywieźli pierwszy raz, gdy miałam chyba 5 lat.

Przyjeżdżaliśmy do pensjonatu w Czerniawach, w którym rodzice bywali jeszcze jako uczniowie liceum plastycznego. Potem mama z tatą przyjeżdżali doń na plenery w czasie studiów. Podobno w miasteczku było wtedy bardzo przyjemne życie towarzyskie i artystyczne, rodzice zawsze je wspominali z wielkim sentymentem.

Wizyty w Kazimierzu były dla mnie tak oczywiste, że długo nie wyobrażałam sobie roku, w którym nie przyjechałoby się do Kazimierza choć na dwa tygodnie. Nie było wakacji, jeśli nie było Kazimierza.

Moje najdalsze wspomnienia z dzieciństwa sięgają czasów, kiedy jeszcze przyjeżdżał tu Antoni Uniechowski, kiedy się siadywało na ganku w Kolorowej i grywało w szachy i warcaby, a Uniechowski opowiadał wspaniałe historie o sztuce i swojej młodości. Późniejsze lata – moje lata dorosłe – też są związane z Kazimierzem i ludźmi, bardzo dla mnie ważnymi. Na przykład Tomek Tatarczyk, kolega z roku, z którym razem studiowaliśmy u Tarasina. Tomek jest zapisany w moim Kazimierzu.

*

Miasteczko zawsze mi się kojarzy z bardzo miłym, trochę leniwym, trochę artystycznym towarzyskim spędzaniem czasu. Przez kilka lat miałam przerwę w kazimierskich wakacjach, ale teraz znów regularnie przyjeżdżamy. Moja córka polubiła to miejsce po prostu i umiarkowanie, natomiast syn co roku pyta, czy na pewno pojedziemy do Kazimierza.

Roman:

Moje wspomnienie jest trochę inne, bo zacząłem przyjeżdżać dopiero z Joanną, więc nie ma w tym tęsknego dzieciństwa. Ale i dla mnie Kazimierz jest piękny. Piękny krajobraz, piękne okolice, Wisła z łachami piachu – przecież to jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce.

To, co najbardziej przyciąga to atmosfera, którą trudno nazwać.

Joanna:

Właśnie. Ja nie umiem powiedzieć… U mnie to jest trochę to, że tak wcześnie zaczęłam przyjeżdżać i bywałam w miarę regularnie przez dwadzieścia parę lat. Potem miałam przerwę i zaczęłam słyszeć, że tu się wszystko zmieniło, że to już nie to samo, że turyści, że to nie to. Ale się przełamałam i zaryzykowałam, choć z niepewnością. Pomyślałam, że będzie mi szkoda jeżeli przyjadę i nie zastanę tego, co pamiętam i do czego jestem przywiązana. Ale się odważyłam i w moim odczuciu to jednak to jest to samo. Jedyne rozczarowanie to zapędy architektoniczne, nowe domy bez stylu. Ale ludzi spotykam ciągle…

Roman:

Na pewno Kazimierz zrobił się komercyjny, dużo jest przemysłu związanego z turystami…

Joanna:

…ale ja to jakoś omijam, mnie nie brakuje kazimierskości…

Roman:

…i widać, że Kazimierz potrafi zachować swój styl. A nie jest możliwe, żeby nic się nie zmieniło. To by było nawet niezdrowe.

Joanna:

Był taki moment, kiedy zrobiło się średnio. Mam na myśli czasy, kiedy na rynku parkowały autobusy, nie było kawiarenek i było jakoś nijak. Ale potem się wszystko wyprostowało i dziś uważam, że jest przyjemnie z tym całym otoczeniem. A może się do tego nowego otoczenia przyzwyczaiłam?

Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają Kolorowej, której właścicielką była pani Tyszkiewicz. Tam była po prostu nienazwana, a wyczuwalna atmosfera. Wchodziło się i od razu natychmiast ona była. Atmosfera.

Właśnie przypomniał mi się jeszcze jeden ważny szczegół! Do Kolorowej chodziło się specjalnie na maliny ze śmietaną i to były to najlepsze maliny na świecie!

Mogły też być jeżyny, ale ja pasjami jadłam maliny.

I z tych malin Kolorowa była słynna.

Tam przede wszystkim spotykali się starsi ode mnie ludzie, którzy toczyli zażarte dyskusje o sztuce i innych sprawach; tam się po prostu działo. To było kultowe miejsce spotkań artystów i wszystkich tych, którzy przyjeżdżali na wczasy. Myśmy się tam z Konstancją Uniechowską plątały przy dorosłych i słuchałyśmy wszystkiego, a to było trochę jak spektakl. Szkoda, że tak niewiele pamiętam… Ale niezapomniane są opowiadania Uniechowskiego. On miał dar opowiadania, potrafił to robić i wszyscy go słuchali. Zawsze z werwą i zawsze ciekawe, trochę o sztuce, trochę z dreszczykiem, czasami o swojej pracy – o czym by nie mówił, o wszystkim mówił ciekawie. Toni – jak się go nazywało – był postacią bardzo interesującą. Nawet w największy upał – zawsze w garniturze, w muszce, w kapeluszu i z laską. I z jamnikiem Klarą. Przechadzał się spod klasztoru, gdzie wynajmowali pokój do Kolorowej. Przemarsz rytualny: jamnik z tyłu, Tonio w muszce i kapeluszu przodem. W Kolorowej spokojnie zasiadał i jak już zasiadł (popołudniem – czwarta – piąta), zaczynała się sesja. Uwielbiał różne opowieści dla dzieci, dla mnie i Konstancji. Spałyśmy czasem razem u nich w pokoju i Tonio kiedyś postanowił opowiedzieć nam bajkę na dobranoc. Te bajkę pamiętam do dziś. Konstancja, która miała z pięć lat, się rozpłakała… Tonio zaczął opowiadać, ale potem mu się nudziło, więc zakończył byle prędzej słowami: „Pogotowie prędko leci, tramwaj przygniótł troje dzieci”. Mama Konstancji wpadła i zapytała, co on wyprawia, a Tonio odparł, że już nic, bo już właśnie skończył.

*

Niektórzy z przyjezdnych malowali, ale to jednak były wakacje. Antoni Uniechowski bardzo dużo szkicował, ale nigdy na rynku. Rysował w domu.

*

Tata… Bardzo lubił tu przyjeżdżać. Malował sporo. Już w latach 50 – tych malował kamieniołomy. Pamiętam obraz, nie pamiętam, jak go malował. Robił dużo rysunków. Lubił pójść nad Wisłę, właśnie w kamieniołomy. Nigdy na Rynku, zawsze na uboczu robił szkice, które potem opracowywał. Był bardzo przywiązany do Kazimierza. Gdyby nie oni, gdyby nie rodzice, ja bym tak wcześnie tu nie trafiła, może później, dopiero gdy Kazimierz stał się modny… A rodzice byli w Kazimierzu wprost zakochani. Tata chodził chętnie do Michalskiego na obiady, byli z sobą zaprzyjaźnieni, podobnie zresztą jak z wieloma innymi osobami.

Roman:

W ogóle Jacek znał bardzo dużo ludzi w Kazimierzu.

u p. Mariana Gryty w Męćmierzu

Joanna:

Kazimierz tatę przyciągał do końca, jeszcze w 2000 roku, w roku swojej śmierci tu był.
W Kazimierzu jest coś takiego, co się czuje i o czym wszyscy mówią: chodzi o powiedzenie o świetle Paryża i że to samo jest w Kazimierzu. Pamiętam, jak tata kiedyś opowiadał o świetle w kamieniołomach, o zachodzie słońca załamującym się na jego ścianach – że to jest niepowtarzalne i że tego nigdzie indziej nie ma, że nigdy czegoś podobnego nie widział.
I światło na wodzie i Wisła i spokój… Można popatrzeć.

Roman:

A ja myślę, że po pierwsze w Kazimierzu jest bardzo ładnie. Ponad to jest tu taka spokojna dostatniość, rzeczywisty spokój. Mówiąc „dostatniość” mam na myśli roślinność – bujną, soczystą, teren pofalowany, widać, że gleba jest orna i żyzna – ja bym na pierwszy rzut oka powiedział, że tu jest dostatnio.

*

Jacka coś do Kazimierza przyciągało, a znów on przyciągał do siebie ludzi. Był spokojny, lubił obserwować, ale przede wszystkim lubił ludzi słuchać. Śmialiśmy się nawet, że ciągnęli do niego wszyscy wariaci. Wszyscy, którzy chcieli kogoś, kto by ich słuchał. No to w Kazimierzu była tego rodzaju obfitość…

Lubił obserwować przechodniów na rynku, miał bystre oko, potrafił każdego oszacować: jak kto chodzi, jak się porusza – był bardzo wrażliwy na ruchy, klasyfikował je. Czasem ktoś biegł a Jacek szalenie dowcipnie mówił o tytule naukowym właściwym dla stylu biegu: ten wygląda na docenta. A ten jak biegnie to już chyba nawet profesor, może nadzwyczajny.

Joanna:

Był odprężony, spokojny, obserwował. Naturę też. Lubił chodzić do Zaremskich na górę i patrzeć na Wisłę. Nigdy tego nie namalował, nie wiem dlaczego, ale zawsze mu się ten widok ogromnie podobał. Natomiast malował np. ul. Nadrzeczną, zabytki, których już od dawna nie ma. I kamieniołomy. Parę migawek z Nadrzecznej, z uliczek przy rynku ze sklepikami, które już nie istnieją. Te rysunki są jak stara fotografia, choć tata nigdy nie rysował dokładnie: robił szkic, ale szkic oddający atmosferę. Strasznie dużo szkicował, zawsze chodził ze skoroszytem, gdzieś sobie przysiadał i rysował.

*

Na koniec rozmowy wpadł na nas Jacek John:
-Och, pani jest córką profesora Sienickiego? Pamiętam, że jako młodzik bardzo lubiłem z nim rozmawiać i zadawałem mu niemądre pytania. Jedno z nich brzmiało tak:
– Pan tak ładnie maluje… jak pan to robi?
Profesor na głupie pytanie odpowiedział poważnie:
– Aaa, tak się już przyzwyczaiłem.

prof. Sienicki z wnukiem