Jest takie miejsce w Kazimierzu
Jan Suzin
Z Brulionu Kazimierskiego, nr 3, wiosna-lato 2002
Od redakcji wKazimierzuDolnym.pl:
Minęło zaledwie paręnaście dni od śmierci Jana Suzina, najwybitniejszego prezentera telewizyjnego, twarzy rozpoznawalnej na pierwszy rzut oka i głosu, którego niepodobna pomylić.
Odszedł stały bywalec Kazimierza, siadujący z kazimierskimi przyjaciółmi na murku pod Rynkową…
Na ulicy Lubelskiej, niedaleko szkoły, przy samym zakręcie, stoi latarnia. Nic nadzwyczajnego. Zwyczajna żarówka na zwyczajnym betonowym słupie. Ale tuż obok, niziutko przy samej ziemi, wystaje z chodnika nadpróchniały, okrągły pieniek. Pozostałość po drewnianym słupie, stojącym tu przed wielu laty. Nie wiem doprawdy, jak to się stało, że ta resztka ocalała, ale jej widok budzi we mnie zawsze wspomnienia z odległych lat…
Był rok 1948. Studenci Wydziału Architektury, do których grona i ja się zaliczałem, jechali na swój pierwszy plener rysunkowy do Kazimierza.
To zrujnowane wojną, ale ponoć wciąż piękne miasteczko znaliśmy tylko z opowiadań profesorów, a że mój Ojciec był jednym z nich, wiedziałem o nim dość sporo. Ale nie widziałem go nigdy.
Pociąg odchodził ze Wschodniego o 22. z groszami. Podróżowało się wtedy głównie „tow-osami”, wagonami towarowymi, przerobionymi za pomocą nieheblowanych desek na osobowe. Na owe czasy był to swoisty komfort, który nas również nie ominął. Już po sześciu godzinach byliśmy w Puławach. Przed stacją, zbudowaną na kształt starego dworku, panowała cisza. I noc. Dochodziła czwarta nad ranem.
Nagle zjawiła się skądś jakaś zardzewiała, rozklekotana ciężarówka, na której upchaliśmy się ciasno, na stojąco i „sub iove”. Jechaliśmy objęci ramionami, półdrzemiąc, kontrując niebezpieczne wychylenia naszego wehikułu na zakrętach i modląc się w duchu o szczęśliwe dotarcie do celu. Mijaliśmy jakieś uśpione wioski, szpalery starych, potężnych drzew, aż wreszcie ktoś zakrzyknął: „Kazimierz !!!”.
I byliśmy na miejscu. Jechaliśmy teraz między domkami, których zarysy widać było coraz wyraźniej na tle szarzejącego nieba.
Potem nasz wehikuł stanął, wysypał nas i odjechał.
Zapanowała cisza. Rozejrzałem się dookoła. Nad nami, po lewej stronie
piętrzyła się szara bryła szkoły, w której mieliśmy kwaterować. Niestety pan woźny, który miał klucz, jeszcze spał i trzeba było czekać. Po prawej stronie stał jakiś domek, którego okna znajdowały się może metr nad poziomem chodnika. Pod jednym z nich postawiłem plecak i przysiadłem na brzegu jezdni. Za plecami miałem drewniany, okrągły słup starej latami, rzucającej rozproszone, mdłe światło spod krzywego, blaszanego kołnierzyka. Oparłem się o ten słup. Zmęczenie wzięło górę i – przysnąłem.
Kiedym się ocknął, był dzień, była zieleń, śpiew ptaków i wszechogarniający mnie Kazimierz.
Dziś, ilekroć tamtędy przechodzę, przystaję na chwilę, czasem przysiadam na krawężniku i szukam wzrokiem mojego plecaka pod oknem i tego drewnianego słupa starej latami, która kiedyś użyczyła mi oparcia. Bo, jak teraz myślę – tu właśnie, przed ponad półwieczem, rozpoczęła się moja wielka fascynacja maleńkim miasteczkiem nad Wisłą.