Hitlerowcy w Kazimierzu Dolnym
Wspomnienia ŚP. Pani W. i ŚP. Pani H.
red. Bożena Gałuszewska
Na jesieni do Kazimierza przybyło gestapo. Udali się wprost do swojej siedziby, urządzonej w klasztorze. Zakonnicy mieli tylko dwie godziny na opuszczenie pomieszczeń, wyobraź sobie popłoch, jaki towarzyszył tej przeprowadzce w pośpiechu, w strachu. Pomagali im zaprzyjaźnieni sąsiedzi, nosili rzeczy do prywatnych pokoi wynajętych od ludzi. Gwardian, ojciec Odoryk, zatrzymał się na Nadrzecznej w budynku obecnej Staropolskiej, a w domu na rogu Klasztornej i Krakowskiej zamieszkał ojciec Domagała.
Obaj zostali dosłownie wygnani, bez skrupułów, bez ulg, bez dyskusji. Potraktowano ich tak samo jak każdego innego, świeckiego człowieka, bez uszanowania dla stanu zakonnego. Ponieważ nie mieli rodzin, byli zdani li tylko na siebie i na przyjaciół, którzy bezzwłocznie przyszli z pomocą. Tymczasowe lokum i podobny los współdzieli z obcymi sobie ludźmi – wygnańcami z innych miast – jakieś rodziny, które uciekały przed niebezpieczeństwem. Kto gdzie mógł, szukał życzliwości, bo na taką łaskawą życzliwość ludzie byli wtedy skazani.
Niemcy byli bezwzględni. Nie robił na nich żadnego wrażenia fakt, że ulokowali się w klasztorze, w świątyni. Byli okrutni. Ochalskiemu całkowicie roztrzaskali głowę karabinami, bez głowy jest pochowany. Na Krakowskiej rozstrzelali Dziwisza, młody był, miał jakieś dwadzieścia kilka lat.
A inni? Tylu ludzi ucierpiało… Nie mieli oni sumienia, ci Niemcy. Historycy o tym piszą i to jest prawda, ale prawda – jakaż uboga! Badacze przede wszystkim nie byli świadkami, a ja byłam. Byłam świadkiem tego wszystkiego i widziałam tych pięknych żandarmów, w tych pięknych niebiesko-zielonych mundurach… Codziennie w nich chodzili – doborowe wojsko, piękni mężczyźni, piękne mundury. Takie piękne psy mieli, co chodziły bez smyczy, specjalnie tresowane. Jak się pies tak przyczepił, to już się nie odczepił. Szarpał do krwi, kaleczył i patrzył na pana. Cieszył się, bo pan się cieszył.
Oni codziennie chodzili z klasztoru do magistratu do książek meldunkowych i wybierali ludzi do aresztowania. Przesłuchiwali, torturowali, mordowali, wywozili. Zmuszali też do pracy. W czasie okupacji był szarwark – taki podatek nakładany na chłopów rolników, co mieli ziemię. Nie pieniądze były płacone, tylko się to odrabiało ręcznie, np. zamiataj rynek, coś tam zreperuj, kto co miał robić, to robił. Dopóki byli Żydzi, to i oni też wykonywali ciężkie fizyczne prace. Gołymi rękami zbierali zamarznięte błoto i śnieg, kopali rowy, przerzucali kamienie na rumowiskach. Bezlitośni gonili Niemcy do przymusowej pracy i Żydów i Polaków, tylko że z Żydów mieli jeszcze dodatkowo uciechę. Tak jak z tymi macewami… Jakież to było upokorzenie, jaka tragedia brukować niemiecki podjazd grobem swoich krewnych, a potem patrzeć jak jadą po tym samochody z karabinami, którymi zamordują i resztę rodziny, i ich samych.
Bo podjazd i podwórze klasztornej siedziby gestapo wybrukowano macewami z kierkutu. Franciszkanie byli biedni i chodzili po błocie, ale Niemcy – o, ci to sobie dogadzali. Mieli samochody, motocykle, a niemieckie pojazdy, tak samo jak ich właściciele, musiały mieć dogodności. No i pośmiewisko. Maszerować codziennie po żydowskich świętych literach, rozdeptywać imiona zmarłych, to ci dopiero ubaw.
Żydzi byli zdruzgotani. Dla nich to było świętokradztwo, w którym na dodatek musieli brać udział. Sami te kamienne macewy wydobywali, sami je przywozili i sami układali ten grzeszny bruk. Czuli się więc zbrukani, czuli się upokorzeni. I musieli to wszystko robić bez słowa sprzeciwu, znosić bez krzywego spojrzenia, beż żadnego gestu.
Takimi samymi macewami Żydzi własnoręcznie wybrukowali podwórko kamienicy Pod Krzysztofem, gdzie Niemcy mieli restaurację.
„Ratuszowa” była elitarna, NUR FÜR DEUTSCHE. W pomieszczeniach, gdzie obecnie jest bank, był bufet, z bufetu i stolików ustawionych przed wejściem od strony Rynku mogli korzystać i Polacy. Natomiast nie wolno im było wchodzić do pomieszczeń wewnątrz ani na podwórko od strony Małego Rynku. Tak jak od frontu, tak i tutaj stały stoliki przykryte białymi obrusami, drewniane krzesła z masywnymi oparciami.
Niemcy jedli, pili i palili papierosy. Ileż oni tych papierosów palili! Ktoś mi opowiadał, że co chwilę trzeba było zmieniać zapełniające się w mgnieniu oka popielniczki. To tutaj siadywał Gede (Goede?), nie wiem, jak poprawnie napisać jego nazwisko. On nie mieszkał w samym Kazimierzu, on tu skądś dojeżdżał. Nie wiem jaką miał rangę, mówiło się o nim „post”. Potężny mężczyzna, zawsze w mundurze. Bałam się go. Na jego przyjazd Żydzi zbierali pieniądze, kosztowności i złoto, przekazywali mu, żeby się jeszcze na jakiś czas uratować. Potem Gede nagle zniknął z Kazimierza. Nie wiem co się stało, ale zabrali go stąd sami Niemcy. Czy z jakiegoś powodu? Nie wiem. A może sam, dobrowolnie się ulotnił, kiedy wyschła rzeka płynąca złotem.
Z tyłu, na podwórku kamienicy Pod Krzysztofem stały stoliki tej restauracji. Jak mówiłam, tam nie wolno było siadać, to było miejsce tylko dla Niemców. Przesiadywali tam, jedli, pili, palili papierosy, a za plecami mieli getto. Getto otaczało ten lokal z każdej strony, bo to przecież i Mały Rynek, i miejsce gdzie dziś plac zabaw, aż do narożnego budynku dawnego PTTK. Kiedy Niemcy wygnali Żydów z Kazimierza, zlikwidowali getto. Pozostały po nim brudne szczątki, upiorne, nędzne. I tylko kilku Żydów, pozostawionych czy przywiezionych skądś, zmuszanych do niewolniczej pracy na rzecz Niemców.
W lipcu 1944 roku Niemcy opuścili prawy brzeg Wisły i otoczyli lewy, gdzie czekali na wojska rosyjskie. Wisła była oświetlona, sprzęt wojskowy rozstawiony, prowizoryczny most, artyleria – po prostu front. Pole bitwy. Jedna pierzeja rynku prawie całkowicie spalona. Po Żydach słuch zaginął. Nie widać już było ani opasek z żółtą gwiazdą, ani niebiesko-zielonych, pięknych mundurów. Zamiast ujadania niemieckich, pięknych tresowanych psów, słychać było kanonady. I płacz. Ileż myśmy wylali okupacyjnych łez… Bezkresne morze niewinnych łez.