Grodarz
Jerzy Kuna

Rzeka Grodarz – moja pierwsza Rzeka w czasach dzieciństwa… Przed Wisłą.
Mieszkaliśmy wtedy blisko kościoła św. Anny na ulicy Lubelskiej.
To były moje pierwsze samodzielne „wyprawy” w wieku lat pięciu, w tajemnicy przed Rodzicami (ponieważ zabraniano mi tam samemu chodzić).
Drewniany mostek pomiędzy ulicą Nadrzeczną a Wikarówką, tuż przy nie istniejącej Starej Stodole, na której – o ironio! – widniał napis: <Ostrożnie z ogniem!>.
Stare wierzby, dające latem miły cień i chłód i moje zabawy „w statki”, których role grały patyki i kawałki wierzbowej kory…
Potem poznałem kolegę Marka z Radomia, przyjeżdżającego na lato z rodzicami i siostrami. Wspólna zabawa „nad rzeką” przeniosła się na odcinek Grodarza przy ulicy Szkolnej, gdzie rodzice Marka mieli drewniany letni domek.
Tama z kamieni, wzmocniona rzecznym mułem, spiętrzyła nieznacznie Rzekę i powstało spore jeziorko, zwane przez nas Bałtykiem. Flota nasza składała się z „Batorego” – wielkiego pnia drzewa – i „Daru Pomorza” – klasycznej łódki z kory. „Rozbudowała się” dopiero później, gdy po jednej z gwałtownych, letnich burz ze straszliwą ulewą i piorunami nastąpił przypływ, który rozwalił naszą tamę i „Batory” odpłynął w swój bezpowrotny rejs do macierzystego portu „Gdynia”. Podejmowaliśmy ekspedycje ratunkowe w dół Rzeki, ale „Batory” wybrał wolność. Remont tamy trwał cały dzień, a uzupełnienie i rozbudowa Floty Morskiej – parę tygodni.
Te zabawy trwały kilka letnich sezonów. Grodarz był dla nas wszystkim: Bałtykiem, oceanem, Amazonką, Nilem, Kongo…
Raz nawet wybraliśmy się ku źródłom Grodarza, wzdłuż Rzeki. Pasjonująca wyprawa! Poprzez mokradła, przez stromizny brzegów, pokrzywy i łopiany… To było coś! Wspominam też regaty na Grodarzu, gdzie żmudnie holowaliśmy nasze jednostki w górę Rzeki, na nitkach, a potem na komendę spływały z prądem wyznaczony odcinek.
Równie fascynujące było Ujście Grodarza do Wisły, jeszcze nie obudowane, poniżej ślicznego, drewnianego mostku, który pamiętam dobrze z dzieciństwa, powstałego jeszcze w czasach niemieckiej okupacji.

Grodarz meandrował sobie swobodnie, aż do ostatecznego połączenia się z Królową Rzek Polskich. To miejsce zawsze mnie fascynowało i było czymś w rodzaju małej lekcji geografii: Grodarz też miał swoje wykopy, wiry, łachy, głębie i miniaturowe plaże.
Krzywy mostek zakończył swój żywot w przedwiośniu 1965 roku, po kolejnej ostrej zimie lat 60-tych, kiedy ruszyła Wisła i płynące kry rozniosły go dokumentnie. Potem, w latach 1966 – 67, gdy budowano wał przeciwpowodziowy, postawiono inny most i ostatecznie obudowano Ujście Grodarza wysokim murem.
Ta niewielka Rzeczka zmieniała się niekiedy w potwora, podczas gdy po ciężkiej i mroźnej zimie, a także podczas gwałtownych, letnich burz. Pędziła wtedy porywając wszystko, czego tylko mogła dosięgnąć. Rozfalowana i rozszalała, sięgająca zwałami wód aż po mostki prowadzące na ulicę Nadrzeczną. Z okna domu obserwowałem poczynania Rzeki, będącej jedną wściekłą kipielą!
Podsumowując moje wspomnienia, chciałoby się zaśpiewać za Tadeuszem Nalepą: „Witaj Rzeko moja czysta… Rzeko dzieciństwa…”
W moich czasach czysta nie była, ale jakoś nie dostaliśmy choroby przewodu pokarmowego nie myjąc rąk po tych zabawach i jeszcze zabieraliśmy „zapasy żywności” na nasze „ekspedycje”.
Z biegiem dni i lat Rzeka dzieciństwa zmalała i skurczyła się do obetonowanego korytka, a następnie stała się rzeką okresową, pojawiającą się tylko podczas wiosny, gdy topniały śniegi oraz podczas letnich burz (gdzie zapewne przypominała sobie minioną świetność). Dawniej mawiano: – Idę nad Rzekę! – chodziło tu o Grodarz. Wisła była tylko Wisłą, a nie Rzeką…
W 15-tym roku mojego życia właśnie Wisła wzięła mnie w swoje posiadanie i tak jest do dziś, ale to już inna historia…
Jerzy Kuna

