„Esterka” – cz. 1
Mieczysław Jarosławski

Mieczysława Jarosławskiego „Esterka” – oto nieznana nam dotąd legenda o Esterce, Bochotnicy, o królu i Maćku, opowiedziana jednak zgoła inaczej, bo nie o romantyczne bajanie w niej chodzi.

Powody takiej jej treści, jak sądzimy, były dwa: po pierwsze, polskim patriotom nie uśmiechało się wspominać ze czcią króla, który dał się owinąć wokół żydowskiego palca. Odjęty mu zatem został tytuł głównego bohatera, żeby ni ujmą na Kazimierzowym honorze ani brudną plamą na wizerunku nie był haniebny mezalians.

Po drugie, autentyczny Maćko Borkowic w historii zapisał się niechlubnie, tak więc Autor dał mu drugą szansę, sklecił ulepszoną biografię i na koniec honorową łatkę przyszył.

Przede wszystkim jednak, bez żenady namalowany jest w nowelce obraz Żyda i żydostwa – Żyda z haczykowatym nosem, krogulczym palcem, bez skrupułów krew chrześcijańską wysysający i skórę łupiący. Córką własną kupczy, sprzedaje to jednemu to drugiemu, knuje itd. itd. Imię zaś jego – MORDOCHAJ. Brzmi lepiej niż Mordechaj…

Nie wiem, dlaczego tę opowiastkę opublikował Bluszcz – pismo przecież nowoczesne (jak na owe czasy), z wyraźną misją oświecania narodu, zwłaszcza kobiet. Numery, w których ukazuje się ta powieść w odcinkach, rozpoczynają się się od cyklu artykułów „O wychowaniu obywatelskim…”

Krótko mówiąc, obowiązek patriotyczny spełniony: wina zwalona na Maćka, który i tak był czarnym bohaterem, król oczyszczony z bluźnierstwa, więc dwie pieczenie… No i przede wszystkim – prawda o żydostwie nazwana po imieniu.

Tekst jest długi, dlatego pominięte zostały opisy przyrody itp., by pozostawić esencję idei, która przyświecała Autorowi.

Bożena Gałuszewska


W karczmie Mordochaja pojawiają się goście – zacni wielmożni panowie myśliwi, naokoło których Żyd zaraz począł skakać. W Polsce nie działo się źle, więc humory biesiadne dopisywały, nikt nie narzekał.

Nawet kupiecki stan czasy one sobie chwalił, choć srogą walkę z nieuczciwością faworyzowanego handlu żydowskiego wieść musiał. Tym ostatnim jednak snadź w Polszcze było najlepiej, bo do niej zewsząd chętnie ciągnęli, pod opiekę nadanych sobie praw i przywilejów się garnąc, a choć niejeden na ich obecność srodze nastawał i co dokuczliwszym nawet groził, nic sobie z tego nie robili, wiedząc, że prawo królewskie za nic tak srodze nie karze, jak za napaść na wyznawcę Starego Zakonu.(…)

Nie widziałeś (Żydów) dzisiaj w karczmie. Jeden tylko Mordochaj, oko trzeźwe na wszystko mając, a ucho wielce wrażliwe, to za szynkwasem do dzbanów emaljowanych napoje z baryłek toczył, a w miarę potrzeby wodą je rozcieńczał, to znów pomiędzy stołami się uwijał, a grosz nowy, szlachetnie brzęczący do kalety zbierał.

Piło się coraz więcej, Mordochaj polewał, wreszcie zapowiedział złotą małmazję, przy której jego córka usłuży. Pośród gości, skryty pod „in cognito”, znalazł się król Kazimierz i możnowładca wielkopolski Maciek Bronowicz, przez króla zaproszony na wyprawę łowiecką w okolice Bochotnicy, gdzie właśnie niedawno zamek bochotnicki wraz z przyległościami przez króla mu darowany, w posiadanie był objął.

Król prosi Maćka o dyskretne zachowanie i powstrzymanie ostentacji, nie chce ujawniać kim jest, by nie żenować kompanii, na co Maciek odpowiada:

– Zbędna to ostrożność, bo żydowin ów, pismo nosem zwąchawszy, nie poniecha gwoli splędoru domowi swemu przyczynionego faktum owe szeroko a głośno roztrąbić.

Panowie ucztując dowcipkują o córce karczmarza, lecz Maciek się zarzeka:

– Godzi się wiedzieć gwoli ścisłości, że musi to być czarnogłowa, a takich, o ile groszem cebulą woniejącym się legitymują, faworyzować nie zwykł jestem.

(…) Atoli wiem i o tem, że nim światło dzienne (grosz z mennicy królewskiej) ujrzy, przyjmuje na się pieczęć starozakonnych palców Lewkowych.

Kazimierz brwie ściągnął. Pod wąsiskami na ustach silnie wyciętych skurcz zadrgał ukryty, świadectwo o rodzącym się gniewie, którego przyczyną były słowa dotkliwe imci pana wojewody. Zrozumiał kró1 w lot, co zacz kompan jego miał na myśli, a że myśl oną w zjadliwem przymówieniu wyplunął, tem silniej uczuł się dotknięty.

– Jakoż lepiej mu choćby i z takim odciskiem światło one dzienne ujrzeć, niżby się miał w nadto gorących dłoniach katolickiego mennika przez narodzeniem jeszcze roztopić – hamując gniew, odparował cięcie Kazimierz.

– Juścić wie wasza królewska mość jako poddanych swych najgodniej zaufaniem a łaskami dla dobra Ojczyzny ma obdzielać – skłonił się z przesadną godnością możnowładca wielkopolski, a rzuciwszy wzrokiem na drzwi wiodące do izb Mordochajowych, drgnął niedwuznacznie, jako że w nich rozkosznie piękną jego córkę ujrzał.

I tu pojawia się Esterka we własnej postaci, małmazję nalewając. Potem polują, jeżdżą saniami, a tymczasem Mordochajowi jedno już w głowie:

– Król i magnat, władza i pieniądz… – rozmyślał, jakby między temi alternatywami wybierając. (…)

Zajrzał do izby córki. Nie spała.

– No, Esterka?

– Jego chcę mieć, króla! – rzuciła pałającym głosem.

– To będziesz go miała. – masz tu, to na zadatek – podał jej guz na królewski. Wargami do niego namiętnie przywarła.

– Słuchaj, Esterka, tylko ty pamiętaj, że moja jesteś córka, Mordochajowa…

***

Pochłonięty ważnemi sprawami rządów, Kazimierz wnet przepomnial o pięknej żydówce (…) Pamiętał o niej jednak wojewoda Maciek, a myślał, jakby rychlej mógł ją zobaczyć.

Nie łacno mu jednak było dwór królewski opuszczać. Krew widać miał jednak nie wodę w żyłach, więc cierpiał srodze, jako to mu twarz ona matowa w aureoli włosów czarnych z oczu nie schodziła.

Szukał pretekstu, by do niej się udać i wpadł na myśl prostą, że jadąc dokądś-tam, Bochotnicę będzie miał po drodze. – Kiep jestem, tem prędzej takiej inwencji z mózgu nie wyłupił! Wżdyć to na drodze do Bochotnicy, którą to mi miłościwy pan na własność oddać raczył. Dwornie też będzie, z daru onego skorzystawszy, do włości bochotnickich się udać, a przy tej sposobności inszą pieczeń na rożnie obsadzić.

Jako pomyślał, tako i uczynił.

(…) w Esterki oczy zajrzał, uśmiechy jej słodkie jak małmazja pragnącemi oczyma spijał i plan swój Mordochajowi przedłożył.

– Dasz mi ją – mówił do karczmarza – to cię za pejsy z nędzy wyciągnę. A dla niej gniazdo złote uwiję, że i królowej nie byłoby lepiej.

Żyd głową kiwał, warkocze na brodzie skręcał i rozkręcał, wreszcie rzekł:

– Ja jeszcze pomyślę.

I o króla pytał.

– Król, jak król, zajęty sprawami, a i żeni się.

– Żeni się? – wycedził z podziwem Żyd i wzrok opuścił.

– No, więc gadaj! – nastawał wojewoda.

– Ja jeszcze pomyślę. Esterka ma czas…

– Głupi jesteś, ale ja go nie mam. Dwie niedziele dajęć czasu do namysłu. Z odpowiedzią przyjdź do Bochotnicy.

I odjechał zły, jeszcze silniej urodą żydówki oczarowany. W Bochotnicy grunta kmieciom porozdawał za bezcen i czas sobie oglądaniem okolicy skracał. Termin odpowiedzi się zbliżał, a król o Esterkę dotąd nie zapytał nawet. Mordochaj jeszcze się wahał, jeszcze przemyśliwał i sprawę odwlekał. (…) Żyd odpowiedzi stanowczej dać nie umiał.

– No, Esterka? – pytał córkę.

– Króla chcę.

– Będziesz go miała. Ale na teraz jest drugi i przezeń znajdziesz drogę do króla. Pojedziesz do Bochotnicy. – Esterka szeroko rozwarła oczy. – Nie udał ci się wojewoda?

– Króla chcę.

– Aby przejść na drugą stronę wody trzeba nogi zamoczyć, albo siąść do czółna…

Milczała. A pan Maciek nalegał. Gońców wystał już po raz trzeci, tym razem żądając odpowiedzi stanowczej.

Godziny mijały… Chodził niecierpliwie po wielkiej komnacie zamku gnębiony rojem rozbieganych i natarczywych pomyśleń. To ku oddrzwiom dębowym, w żelazo okutym się zbliżał, szmerów nasłuchując; to znów rozognionym wzrokiem przez małe, w ołów oprawione szybki na zaśnieżony jeszcze świat poglądał. (…)

Pan Maciek czekał… Dzień minął jeden i drugi, a żadnych wiadomości nie miał. Już sam chciał wyruszyć na czele zaprawionych do napaści hajduków, ale wstrzymał się jeszcze. Nic to mu było w Wielkopolsce kupca jakiegoś złupić, albo z nienawistnym sąsiadem w otwartem polu się zmierzyć, lub nawet królowi samemu na dworze swoim się przeciwić. Aleć insza była tu sprawa… Nie ważył się w tym kraju dziewkę porwać i w darowanej sobie przez króla Bochotnicy osadzić. A choćby ją z sobą do Wielkopolski wziąć zamierzył. toć serca niewieściego w ten sposób nie pozyskałby, a kto wie nawet, czy nie odtrąciłby go od siebie na zawsze.

A tedy?… Maćkowi przypominał się wzrok Esterki, którym owego wieczoru obdarzyła w karczmie tylko króla. Podrywało go wspomnienie samo i pięść chwytała kurczowo bandolet. Patrzyła przecież i nań potem wzrokiem zgoła inszym, bo gorącym, niby z uczuć serca zrodzonym… A jednak tamten czci i hołdu pełen, a jakiś wyzywający nie dawał mu pokoju. Esterka zawsze mogła znaleźć w Kazimierzu opiekuna, obrońcę sprawy żydowskiej i mściciela krzywd wyrządzonych jej współwyznawcom. Niechby tylko zechciała rozpuścić te słodkie sieci spojrzeń swoich…. świadomość zależności onej piekła go żarem upokorzonej dumy. Nie nawykł był u siebie w Wielkopolsce ulegać woli czyjejś… Czynił, jak chciał.

Długie minęły godziny oczekiwania, aż wreszcie wrócili wysłańcy… sami.

– Esterka?! – wrzasnął imci pan Maciek.

– Karczmarz przyprowadzi ją sam nazajutrz. Nie chcieliśmy porywać, jakoś waszmość przykazał – rozwiódł rękoma przywódca poselstwa.

Wojewoda przymarł w srogiej lutości. Nic mu już nie było na świecie miłe, ni święte i poszanowania godne. Pewien był, że żyd, zwlekając, chce go w pole wyprowadzić – dziewkę zaś komu innemu przyobiecał. Ale zmógł się i postanowił dni jeszcze parę poczekać, a następnie całą siłą ruszyć, Esterkę wczas porwać i z sobą, niby brankę do Wielkopolski uprowadzić; a choćby i dalej, nie oglądając się już ani na darowaną Bochotnicę, ani na włości swe pod Poznaniem.

Jakoż czekał.

Aliści Żyd się zjawił. Esterki jednak nie przyprowadził. Pan Maciek uśmiechnął się złowróżbnie i w myśli już stryczek dla karczmarza gotowił.

– Więc nie masz córki?

– Ona może być – kiwnął żyd głową, głaszcząc długie strączki swej brody.

– No to dawaj!

– Zaraz… Niech jasny pan poczeka. Esterka pana wojewodę kocha, ja wiem o tem… To już ona niczyja nie może być… Ale… Esterka ma ojca, rodzinę, ona ma cały naród żydowski.

Imci pan Maciej, hamując wielkim wysiłkiem woli wzbierający w nim wybuch gniewu, słuchał.

– To ofiara – prawił Mordochaj – ofiara moja, ofiara nas wszystkich i może dlatego i jej ofiara… Drugiej takiej Esterki niema ani ojciec, ani…

– Płacę za to! – przerwał pan wielkopolski.

– To mało. Co znaczą pieniądze? Dziś są, jutro ich niema. A co z pieniędzmi zrobić? … Żyd ziemi nie kupi… Procent dwadzieścia pięć…

– Więcej bierzesz, nie łżyj!

– No, jak kto da… A prawo więcej nie pozwala… Czy można z tego żyć? Dla Żyda tylko karczma, tylko handel i to, jako łaska… Dziś jest, jutro człowiek niczego we własnym domu nie pewien…

– W Bochotnicy możesz siedzieć…

– Dziękuję panu wojewodzie… Ale w Bochotnicy Żyd też się Żydem nazywa i praw niema… My potrzebujemy mieć prawa, takie jak wszyscy… My chcemy mieć ziemię…

Pan Maciek już nie mógł powstrzymać oburzenia.

– Precz hyclu! Z tobą nie będę się umawiać! Wszy swoje na łbie paś, nie bydło na ziemi polskiej. Dawałem – trzeba było brać! Ale was niczem nie nasyci… Królową chciałbyś widzieć swoją Esterkę, a ona u mnie dziewką prostą będzie! – I Mordochaj, odprowadzany przez kilkunastu pachołków, wracał do Opoczna. Ci mieli przykazane Esterkę natychmiast do Bochotnicy przywieźć. Pan Maciek Żydowi zagroził, że jeżeli woli jego się teraz przeciwi, dnia sądnego nie dożyje. Wyjścia innego nie było. Esterka zjawiła się w zamku bochotnickim… urokiem młodości tchnąca, piękna, jak marzenie… Zmiękło serce pana Maćka. Jak wosk ugięła się pod dotknięciem niewieścich spojrzeń i uśmiechów wola jego niezłomna.

Czego nie dokonał ojciec – sprawiła urodziwa córka.

Nie wyszło i kilka miesięcy, a już w bochotnickich włościach rządy sprawowała Esterka… Pan Maciek jeno rozmiłowanemi oczyma za nią chodził, kiedy, ubierając się w szaty, co najcenniejsze, któreby urodę jej naturalną jeszcze bardziej podniosły – ćmiła wzrok wielkopolskiego magnata. Za plecyma córki wszystkiem kierował Mordochaj. On za pieniądze wojewody zwoził dla niej bisior drogocenny, adamaszki wyszukane, kobierce wzorzyste a futra cudzoziemskie; balasy i parangony (rubiny i brylanty) tysiącem skier tęczowych wzroki palące w szkatułach z kości słoniowej dla niej sprowadzał. On mieszki skórzane srebrem pełne do skrzyń dębowych pod grające zamki żelazne układał. On czynsz pobierał z dzierżaw, a młyny wodne i karczmy dla braci swojej budował… On rządził…

A kiedy nasycony pieszczotą imci pan Maciek w sen zapadał długi a błogi, wysuwała się z komnaty pocichutku Esterka, a przebiegłszy izb obszernych i krużganków długich szeregi, zjawiała się w niewielkiej stancji, kędy ojciec jej w koszulę pasiastą przybrany modlił się żarliwie nad księgą talmudu…

W izbie tej niepozornej, gdzie jeno łoże stało łosiową skórą zasłane, zbiegały się wszystkie nici przezornie rozpiętych – tu czuwał cichy, trzeźwy pająk, rządca dóbr, Mordochaj. Długo nieraz w noc naradzała się córka wespół z ojcem, a plany jego praktyczne, w misterne koronki czarów niewieścich zdobiąc, tak potrafiła je imci panu Maćkowi narzucić, że zdawało mu się, jakoby z własnej woli a inwencyi rozkazy wydawał. Szły tedy rozkazy dziwne, jak Bochotnica Bochotnicą niesłyszane; a, choć wszyscy po cichu sarkali, wiedząc snadź czyja to robota, nikt nie ważył się rozkazom onym przeciwić, lub niesumiennie je wypełniać. Raz tylko jeden kmieć jaki odważniejszy, a może zarówno już życie jako i śmierć ceniący, do wracającego z łowów pana przystąpił, i użalać się począł, jako już wyżyć nie podoła, ciemiężony srodze przez pachołków żydowskich.

– Duszę oną zabraliby człowiekowi, bo niedowiarka ręką są na smyczy, jako te psy, trzymane. Zatrzęsło się coś w imci panu Maćku. Gniew luty strugą krwi na twarz wychlusnął… Ale, hamując się jeszcze, łagodnie spytał:

– Przecz nie radziście rządom moim?

Kmieć spojrzał na pana, a myśląc sobie, że w serce go utrafił, sięgnął sinemi wargami ku dłoni pańskiej.

– Gdzieby zacz, jasny panie! Dyć powszędy słychać, że na zamku jakaś kochanica czarcia je, co w nocy jasnego… – Nie skończył, bo cofnięta nagle od ust chłopskich dłoń bandolet wyszarpnęła z za pasa. Strzał huknął, rozleciał się łeb kmiecy, runęło ciało, brocząc krwią i mózgu strzępami siejąc po białym śniegu…

Pomknęły sanie. Esterka, która nawet na polowaniach towarzyszyła panu Maćkowi, by snadź chronić go od przystępu złych ludzi, przytuliła się teraz do sobolowego kołnierza liczkiem swojem chłodnem, a oczu jego szukając, słodko szeptała:

– Więc miłuje mnie pan mój, miłuje?…

Nie odpowiedział. Głucha jakaś zawziętość w sercu mu osiadła. Chwilami zdało mu się, że z za każdego drzewa, z pod krza każdego wychyla się ku niemu okrwawiona głowa kmiecia i skarży się i wyrzeka. Kulił się i wzrokiem dziko wodził…

To znów moc w siebie brał upartą i choćby z tymi drzewami do boju chciał stawać, byleby tylko jej w poniewierkę nie dać.

Odmieniło się odtąd coś w duszy pana wojewody. Raz wraz powtarzały się wybuchy niepohamowanej złości, to dziwnej tkliwości serca napady.

Esterka przyczaiła się i z czułością niewieściego instynktu upatrywała chwile, kiedy należało się do pana Maćka zbliżyć, aby go wyzyskać; to znów insze takie, gdy, unikając go rozmyślnie, mogła rozbudzać w nim za sobą tęsknotę.

A Mordochaj spieszył się, bo nie mogąc Bochotnicy z przyległościami przynajmniej narazie wziąć w posiadanie, musiał ją złupić uczciwie. Więc ciął lasy i spławiał je do cudzoziemskich krajów, czynsz ściągał z chłopów wraz ze skórą, korzystał z przy-sługującego wojewodzie prawa szlacheckiego i sprowadzał bez cła na sprzedaż towary zagraniczne; a w porozumieniu z Lewkiem, zarządzającym mennicą królewską, zaciągał na potrzeby dworu pożyczki, dając w zastaw już to wsie wielkopolskie pana Maćka, jut to grunta bochotnickie. Topniała magnacka fortuna i obrastał w pierze ród Mordochajów.

Należało się spieszyć, bo kryzys się zbliżał. Możnowładca stawał się coraz bardziej odporny na urok żydowskiej piękności, coraz mniej czułym na jej prośby, a zapatrzonym w jakąś mglistą dal jeszcze, co miała się narodzić odmianą dotychczasowego żywota.

W tym stanie z początkiem grudnia zastali go posłowie królewscy. Kazimierz oznajmiał, że pragnie od rządów trochę wypocząć, a nadszarpnięte pracą zdrowie obcowaniem ściślejszym z naturą pokrzepić. Że zaś lasy bochotnickie najbardziej w zwierza wszelakiego obfitowały, przeto rad byłby w nich wspólnie z panem Maćkiem zapolować, a tak w trofea myśliwskie bogaty, jakoteż na zdrowiu odnowiony, dopiero wyprawę w kraje cudzoziemskie przedsięwziąć, dokąd go sprawy nowych konjunktur politycznych pociągały.

O intencyi onej donosząc, zwracał się król Kazimierz do imci pana wojewody z prośbą poczynienia przygotowań łowieckich jakoteż wyporządzenia komnat zamkowych dla dostojnych gości, którzy królowi w wyprawie onej kompanią swą przyobiecowali.

Rad był i nierad imci pan wojewoda z imprezy takowej. Rad, boć dawno już ze światem kompanów siebie godnych się nie stykał, niewieściejąc w uścisku Esterki; nierad – bo trzeba było otoczenie swoje najbliższe na czas dłuższy usunąć, by snadź dostojnicy królewscy a synowie rodzin zacnych i w Polszcze powszechnie szanowanych, jakoteż i sam władca ziemi onej nietaktu owego za brak dla nich należnego respektu nie zechcieli poczytać.

(D. c. n.) Mieczysław Jarosławski.

Czytaj część drugą