„Esterka” – cz. 2
Mieczysław Jarosławski
Atoli trudna była to przeprawa, że to zwykł był dotąd pięknej żydówce ulegać, w zamian od niej niczego ponad miłowanie wierne nie wymagając. Jakoż musiał się na chwilę stanowczą ważyć.
– Nie wybierasz to się, mościa pani, owymi czasy w odwiedziny do Opoczna? – zaczął niewyraźnie.
– Przecz opuściłabym pana mego choćby na jedną chwilę? – spojrzała mu z wierną troskliwością w oczy.
– Nie mówię, aleć zawżdyś się waćpani w Bochotnicy zasiedziała, a przewietrzyć się nie zawadzi.
– Wżdyć i tu lasy i pola przede mną otworem stoją, jednak radam tylko wyruszać przy boku pana mojego.
– Chwali się waćpan’ to przywiązanie do mojej persony, niemniej przeto nie chciałbym, byś chociaż na moment przypuścić mogła, że cię, jako ten tatarzyn, w Bochotnicy więżę.
Nie przywiązanie to, jako waszmość pan prawisz, jeno umiłowanie bezgraniczne twojej persony pobyt w Bochotnicy miłym mi ponad wszystko czyni, że chyba tylko wyraźny twój rozkaz lub jakowaś konieczność do opuszczenia jej skłonić mnie będzie władna. Czuł imci pan Maciek, że z białogłową tak polityczną, a w nim siarczyście snadź rozmiłowaną żadnym krętactwem rady sobie nie da. Postanowił przeto rzecz jasno postawić, a powody jako tako wyłuszczywszy, do wyjazdu ją skłonić.
Juścić konieczność taka zachodzi i, choć mi to przykrość niewypowiedzianą sprawia, muszę waćpanią do Opoczna lubo też dokąd indziej wyprawić.
– Przecz tak? — spojrzała nań wzrokiem naiwnego żalu, pod którym niedostrzegalnie przytaiły się błyski ostrożnej ciekawości. Trudno było dumnemu szlachcicowi przyznać się do tego, że wstydzi się miłostek swoich i dlatego kochanicę żydowską wraz z całym jej taborem z przed oczu dostojnych chce usunąć. Żachnął się więc tylko, a nadrabiając miną, rzucił:
– Jakom rzekł, powody są ważne; nie czas mi jednak i nie potrzeba przed waszmość panią zdawać sprawę.
– Żeni się może imci pan Maciek Borkowicz? — uśmiechnęła się demonicznie. Ukłucie było silne, więc wojewoda żachnął się jeszcze barziej i wraz odparował:
– Tatarzyn nie jestem! Wolejbyrn żadnej, niż dwum małżonkom w łożnicy mojej miejsce dawał. — Pojąć tedy nie mogę…
– Na toś białogłowa, byś, męskiemu rozumowi ufając, posłuch mu dawała! —przerwał konwersacyę ostro pan Maciek i tego dnia już jej nie rozpoczynał.
Nocą, kiedy wojewoda znużony chrapał już w najlepsze, na dole, w izdebce Mordochaja odbywała się narada.
Rozeszły się już były słuchy śród służby domowej, że jego wysokość, król Kazimierz z dworzanami swymi na łowy grudniowe do Bochotnicy zjeżdża; a słuchy te nie ominęły czujnych na wszystko uszu byłego karczmarza. Pomyślna była to wieść i należało przyjazd królewski umiejętnie wyzyskać.
– Ani się waż ruszyć stąd – mówił do córki – To nasze szczęście… Dwuch srok wprawdzie razem za ogony nie udzierżysz, ale każdej parę piór ładnych możesz wyrwać. Jedna już oskubana.
– A druga?! – błysnęła zwycięsko wzrokiem Esterka.
– Moją jesteś córką – pocałował ją stary w czoło i kościstymi palcami gładził krucze jej sploty. – W niewoli żyjemy, w hańbie i upośledzeniu, a panami świata Jehowa nam być kazał. Niech się wola jego przez wybranych dopełnia – wzniósł oczy mocą wiary natchnione i drżące dłonie ku zachodowi zwrócił.
– Do wieży każ się zaniknąć, jak niewolnica. Ja tu zostanę, do tego kąta szlachta się nie przyczołga, łby zadzierając wysoko. Czuwać będę. Królowi o więzieniu twojem wieść zaniesie sługa ich niewierny. Podwikarz jest, łatwo wzruszy się jego miękkie serce. A wojewodzie w chwili stanowczej zagrozisz: niech rozszerzenie praw dla nas u króla uzyska, albo ukażemy hańbę naszą i jego, jak mniema ślepy, – przed oczyma dworu królewskiego. Fama pójdzie, a tego on się lęka. Tchórz jest, a z tchórzów niemocnych skóry zdarte Zakon nasz każe Izraelowi na pohańbienie niewiernych nosić. Tyś moja córka.
Znów gładził poważnie jej włosy. Esterka, przytulając się do brody starca, dyszała szczęściem zbliżających się zwycięstw.
Wielki był król i sławą powodzeń miłosnych szedł ku niej poprzedzon. Więc wzbierało jej serce żarłoczne i podnosiła się dumnym tchem pierś rozpierana. A potem czyż nie dla ojca, nie dla Izraela tak urodziwą była? Godziż się jednemu za przywiązanie psie i za trochej znikomego kruszcu oddać nazawsze w poniewierkę ciała swego marmurowe kształty?! Gdybyż żoną mu być przez dwór królewski i wszystkie stany szanowaną!.. Ale on wstydzi się jej, ukryć ją pragnie… Więc za cóż mu na rozkoszny nasyt tych skarbów swoich zwoliła? Zaliż na to tylko, by kmieć na drodze spotkany djablim pomiotem ją znieważał? Zaliż na to, by w murach tych każdy kamień nienawiścią ku niej dyszał? Zaliż na to, by on sam w godzinie konania przed Bogiem swoim jej się wyrzekł i przeklął chwilę jej dla niego poświęceń miłosnych? Wzbudziły się w niej wszystkie władze demoniczne, pierś rozdęła się pomsty żądzą, najpierw za siebie, potem… za lud wybrany… I twarda była i niezłomna w postanowieniu.
A kiedy wojewoda znów do niej stanowczo zagadał, do kolan mu z włosem rozpuszczonym przypadła i w miłości wiernej ekstazie błagać i jęczeć poczęła:
– Nie pójdę od ciebie, panie, kop i poniewieraj mnie, a jako ten pies u nóg twoich ostanę, boć łaską mi już jest sam obraz twój potężny widzieć; laską mi jest to, że powietrzem tem, którem oddychasz i mnie oddychać zwolisz.
Łkała, tarzając się u stóp jego, że niemocą od tych jej poniżeń miłosnych tchnącą w woli swej potężnej skruszon, bezradnie wyjścia szukał.
– Cóż mi więc robić z tobą, niewiasto! Wżdyć serce mi się kraje, kiedy cię tak widzę…
– Wiem, że inaczej być nie może, te w komnatach, gdzie dostojnicy królewscy się rozsiędą, nie dla mnie dziś miejsce… Więc do wieży mnie zamknij, panie mój, jeno przy sobie ostaw, a pieszczot miłosnych mnie nie pozbawiaj. Bo wolej mi śmierć luta, niż długie ono rozłączenie z panem moim! Sama podsunęła mu wyjście. Juścić, do wieży nikt zaglądać nie będzie, boć szczurów tam jeno siedziba. Pachołka jej doda i służebnice dwie zaufane. A wtedy i sam od gwaru izb gościnnych nieraz znużony ucieknie, by na wonnem łonie kochanki zapomnienie znaleźć.
Tak się też stało.
Gwarem i ruchem wypełniły się komnaty zamkowe. Dawno już Bochotnica nie pamiętała takiego zjazdu dostojnych gości, dawno po kniejach nie hukało tyle samopałów, bandoletów i inszej broni cudzoziemskiej. Dawno zwierz dziki nie był płoszony tak liczną nawałą rogów i trąb myśliwych, co w borach przez dzień jasny grały. Dawno uczt takich nie widziały ponure mury zamkowe.
Król był w jaknajlepszym humorze, że nawet imci pan Maciek, gospodarza rolę pełniąc, docinków zwykłych przepomniał. Goście wszyscy, dostojnie podejmowani z wdzięcznością radosną ściskali raz wraz wojewodę.
Płynęły dnie pogodne, wiwatów i rozgłosów wszelakich pełne. Bawiła się szlachta.
Tylko czynszownicy bochotniccy, ręką żydowskiego ciemięzcy dotąd duszeni, na chwilę karków teraz unieśli, a oglądając się wokoło przezornie, pomyślnych wiatrów czekali, że to król miłościwy, chłopków opiekun sprawiedliwością słynący, na zamku gościł.
Jakoż rozeszły się wieści, te wójt Socha na naradę walną kmieci wszystkich zwołuje. Co zacz być miało, nikt jeszcze nie wiedział, ale choćby jeno ten hołd miłościwemu panu godziło się oddać.
Tymczasem któregoś wieczora król, już na spoczynek się udając, usłyszał szelest jakowyś za kotarą drzwi dębowe osłaniającą. Obejrzał się i zdziwił się niemało, kiedy z fałdów wyłoniła się drobna postać dziewczyny, a wsunąwszy mu tabliczkę szyfrową do rąk szepnęła:
– Pismo sekretne do was, miłościwy panie…
Wziął tabliczkę do rąk, zbliżył się do kaganka i wpatrzył się w niezrozumiałe dla siebie znaki… Pisanego nie znał…. Obejrzał się – w komnacie nikogo już nie było.
Myśl jakaś nieprzystojna na chwilę zaplątała się pod wysoką sklepioną jego czaszką. Czuba odgarnął i wyprostował się dworskim zwyczajem. Wnet jednak chmura na czole osiadła.
– Wżdy lisem nie jestem, żebym w czyjem gnieździe paskudził.
Tabliczkę porzucił na stole, a że śpik dobrze go już morzył, zgasił kaganek i wyciągnął zmęczone forsownem polowaniem kości.
-Choćby i najładniejsza białogłowa, a z łoża mnie teraz nie ruszy — myślał, zasypiając smacznie. Jakoż dnia następnego całkiem wypadła mu z pamięci przygoda wieczorna, że to śpiesznie na wielkie łowy zbierać się należało.
Pośniadawszy też uczciwie, liczne grono myśliwych udało się do boru, kędy już szła z trzech stron naganka, a słychać było donośne rogów porykiwania, zmierzające ku kotlinie. Całą okolicę poruszył na to dzisiejsze zajęcie wojewoda, bo ponoć i żubry być miały przechodnie, a i niedźwiedzia wypłoszono onegdaj z jamy, że się po boru na postrach ludziskom włóczył.
Łowy się udały.
Sam król położył trzy dziki, a i żubra starego łucznicy utrupili, nie licząc już drobniejszego zwierza, który przypadł w udziale dworzanom. Z niemałą też ochotą wracano do zamku, gdzie grały już z murów trąby witalne, a na okopach grzmiały moździeże.
Nagle, prawie tuż przed mostem zwodzonym, wyrosła wielka gromada kmieci, których to wojewoda użył był dzisiaj do naganki. Zwrócili ławą na trakt wiodący ku zamkowi i na czele wójta Sochy z odsłoniętemi głowami zmierzali ku saniom królewskim.
Podskoczyło naprzód kilku dworzan co młodszych, kopnęła się za nimi czeladź. Ale król ruchem dłoni ich powstrzymał a z drogi zejść kazał.
Stanęły sanie.
Toż nieraz mu się zdarzało, że wdzięczni za opiekę nad nimi i poprawianie ich doli kmiotkowie, w podobnych okazjach hołd mu składali. Tym razem jednak miast radosnych i zdrowych twarzy ujrzał wynędzniałe, pochmurne oblicza.
Zdziwił się król wielce i wójta ku sobie przywołać kazał. Reszta kmieci ławą zwartą stanęła na uboczu.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przemówił Socha.
Na wieki wieków. Amen – odpowiedział król, uchylając czapki futrzanej.
– Hołd ci niesiemy my, kmiecie, panie nasz najmiłościwszy – rozpoczął wójt w te słowa i, jakby się zmagając z dalszym ciągiem oracji, nieśmiało wzrokiem po świcie króla powiódł.
– No, dalej, śmiało – zachęcił go Kazimierz – wżdyć wyście to na niedźwiedzia i żubrów szli?
– Szliśwa jeno zwyczajem naszym z tyłu, wam, miłościwy panie, pod strzały celne zwierza dając.
– Prawda to, aleć godzi się zajrzeć nieprzezpieczeństwu i wprost w oczy. Cóż zacz masz na języku?
– Źle się dzieje kmieciom tutejszym.
– Przecz tak?
– Gnębi nas od lat dwuch bez mała ręka niemiłosierna, pohana.
Zdumiał się król skargą podobną i spojrzał pytaniem na siedzącego obok niego w saniach pana Macieja. Ten ci zaś całkiem poczerwieniał na gębie, a ręką ściskał głownię bandoletu. Przecież się nie ważył dziś na wybuch, jako wtedy. W oczach stanęła mu żywo roztrzaskana, brocząca krwią czaszka śmiałka… Wtedy było ich dwoje: on i Esterka. Dziś dwór królewski cały, Polska cała, a z nią Europa…
Więc wolejby kulę morderczą w pierś własną skierował, niż stać miałby się zabójcą uciśnionych, a skargę tu w obliczu króla podnoszących.
I oto naraz jakaś świadomość groźna rozbłysła mu w mózgu… Mordochaj… ręka pohana… Wżdyć on to rządy w Bochotnicy sprawował… Maciek Borkowicz spał upieszczony czarem Esterki…
Łeb jeno opuścił nizko, a unikając badawczego wzroku króla, przez zaciśnięte wargi wykrztusił:
– Słuchaj, miłościwy panie i sądź…
Dokonywała się jakaś nieznana dotąd moc upokorzeń w krnąbrnej duszy szlachcica.
Król zwrócił się do chłopa:
– Gadaj, kmieciu!
– Nie pan to nasz wojewoda poznański winowaty. Nie nań skargę zanosimy – zaczął chłop – Opętan on mocą czarów szatańskich, więc jako i my nieszczęśliwy a wybawienia godny. Żydowska nas ręka za gardziel ściska…
Drgnął król, ściągnęły się łuki brwi silnych na majestatycznem obliczu. Ukłuła go ta skarga do żywego, boć w obronie żydów stawał, przywileje im nadając.
– Ratuj nas, miłościwy panie! – wyciągnął ramiona Socha i pochylił się do kolan królewskich, a za nim tymże ruchem drgnęła ławina zanędzonego chłopstwa. Zmógł się król i pytał jeszcze:
– Przecz tak mówisz?
– Bo wiem, że żydom ziemią władać nie pozwoliłeś, miłościwy panie, u nas zaś tak się oto dzieje. – Bezprawiem – żachnął się oburzeniem Kazimierz.
– Jakoś rzekł, miłościwy panie.
– Bądźcie spokojni, rzecz sam obaczę, a was bez pomocy i opieki nie ostawię. Wżdyć królem ziemie tej jestem! Skinął ręką chłopom i kazał ruszać.
Długo panowało przygnębienie wśród biesiadników, bo ani król, ani wojewoda do wynurzeń się nie kwapili. Wnet też po wieczerzy udali się dworzanie na spoczynek.
Tylko Kazimierz, zwróciwszy się do Maćka, rzekł:
– Odprowadzisz mnie, panie wojewodo, do mojej komnaty, bo i pogadać nam z sobą potrza. Jakoż, kiedy zasiedli przy dębowym stole, Kazimierz pierwszy zaczął:
– Anibym przypuścił, że waszmość,któryś przeciw Żydom zawżdy występował, dziś ich zapędom niewczesnym w Bochotnicy folgę dajesz…
Borkowicz milczał uporczywie, ważąc i przeglądając w myślach dotychczasowy obraz swych rządów na tej ziemi. Kazimierz czekał na odpowiedź, odparcie zbyt już ciężkich zarzutów. Nic…jeno ten upór krnąbrnego szlachcica. Czekał jeszcze, rozglądając się po komnacie. Wraz oczy jego upadły na szyfrową tabliczkę. Sięgnął po nią, obejrzał raz jeszcze i przed panem Maćkiem położył.
– Anonim, doręczono mi wczoraj… Juścić w tejże sprawie.
Wojewoda przysunął kaganek, wziął do rąk ciężkim ruchem tabliczkę i pogrążył się w czytaniu. Trudno mu to szło, bo już dawno wyszedł był z tych czasów, kiedy mu bakałarz, przezwyciężając jego wrodzony wstręt do nauk, mądrość czytania do głowy, niby łopatą wkładał. W miarę jednak czytania twarz jego stawała się czerwoną, ponsową, fioletową… Żyły na czole wezbrały krwi gorącej falą, ściągnęły się brwie ciemne i zacisnęły się w gniewnym skurczu posiniałe wargi. Czytał: Młoda, piękna niewiasta w wieży więziona, czeka z rozkoszną tęsknotą na miłość Twoją i wybawienie, Panie Miłościwy…
W kurczących się coraz silniej dłoniach pękła tabliczka. Wojewoda wzrokiem dzikim, zgoła nie-przytomnym spojrzał na króla.
– Cóż zacz?
– Nic to, miłościwy panie – westchnął niby miech kowalski wojewoda. – Odejść mi pozwólcie. Stawię się wnet, aby zdać sprawę i być sądzonym.
Król długo i bacznie wpatrywał .się w oczy szlachcica, a widząc ból straszny inkwizycji takowej rzekł:
– Skoro tak… – i powiódł rękoma.
Wyszedł wojewoda. Miotały nim wszystkie ognie piekła. Ciężko szedł po schodach wiodących do małej izdebki, nieopodal wieży położonej. Zatrzymywał się raz po raz, aby tchu w pierś gniewem dzikim opanowaną nabrać.
Przed drzwiami jednemi stanął, wywarł je i wkroczył do izby. Była pusta. Mały kaganek tlił się na okapie wygasłego komina, rzucają mdłe, ruchliwe blaski. Zwiedziony cofnął się przez próg i od-dech na chwilę zatrzymał. Słuchał… Cisza. Czasami tylko mysz zachrobocze. Wezbrał w nim szał gniewu i cisnął go naprzód. Wnet się jednak zatrzymał. Serce waliło w piersi, niby młot olbrzymi. Dłoń na niem położył, drugą bandolet wyciągnął z za pasa. Przeczekał jeszcze chwilę, ochłonął trochę i, zmagając się w gwałtownych miotach gniewu, ciężko, ostrożnie szedł ku wieży…
W niewielkiej komnacie, wysłanej wzorzystymi kobiercami pod baldachimem z bisioru i koronek na jedwabnem łożu spoczywała Esterka. Wtulony w fotel obok niej siedział jej ojciec. Cicho w kominie paliły się modrzewiowe brewiona, rzucając mdły, różowawy blask na izbę.
– Ach, gdybym mogła jego zostać kochanką!… – marzyła niewiasta rozchyleniem ust, niby granat rozcięty soczystych.
Jego kochanką… królewską! – prężyła ramiona do uścisków morderczych.
– Ach, ojcze, dlaczegoś zaprzedał mnie temu w niewolę?! Azaliż ciało moje nie godne królewskich całunków? Patrz! jak pierś ta, prawie jeszcze dziewicza, pełnią swych kształtów doń marzy!… Ty musisz, musisz go tu przywieść, ojcze! Niech królową króla się stanę!
– Jesteś moją córką… – cicho, poważnie mówił Mordochaj. – Dla Izraela żyjesz, dla wybranego ludu. Przez ciebie dzień nasz na tej ziemi ma się narodzić. Powściągnij instynkty w sobie samcze, a.. rozumną wolą nad nimi zapanuj…
– Ach, ojcze, niewiastą jestem i pręży się we mnie życie. Najpierw ja!… potem twój Izrael…
– Grzeszysz! – strofował ją starzec.
– Nie wiem czy grzeszę i wiedzieć nie chcę, ale czuję, że najpierw ja, najpierw moja żądza nasyconą być musi!
Starzec milczał długo, wzrokiem ponurym patrząc na rozkosznie odsłonięte, marmurowe ciało córki. Rzekł wreszcie:
– Nasyć się. Tego zakon nie broni, lecz nie przesycaj się i nie stań się głupią, jako oni.
– Gdzie on?! Kiedy, kiedy przyjdzie?!
– Będzie tu dzisiaj, nim północ wybije. Posłałem mu znak jego, białego orła, którym dług u mnie zaciągnął… Ich niewierny sługa go przyprowadzi… Dziś poszedł lepszy poseł, niż ta głupia dziewczyna.
– Wiec będzie?! I nikt nie zdradzi? A ty, ojcze, drzwi zawrzesz i uzbrojony staniesz na straży mojej królewskiej łożnicy?
– Tak, pilnować w ciemności będę, by ten nie przyszedł.
– Ach, nie, nie! Oczy wydrapałabym mu, serce wydarłabym z piersi! Nienawidzę go! Pogardzam nim!
– Jesteś moją córką. Stanie się, jakom powiedział. Jechowa tak chce. Dokonasz dzieła, którego Jechowa od ciebie wymaga.
Patrzył jeszcze czas jakiś jak falowała pierś jej, jak rozchylały się usta i firankami rzęs czarnych przysłaniały się marzące źrenice.
Naraz usłyszał szmer. Porwał się. Atoli drzwi już ustąpiły i stanął w nich wojewoda.
– Jesteście… – spojrzał na nich.
Esterka szarpnęła się, jak raniona pantera, ale przymarła wnet, a wyciągnąwszy ku niemu nagie białe ramiona, szepnęła głosem pełnym pieszczoty:
– O, luby, przyszedłeś…
Wojewoda klucz w zamku przekręcił i wyciągnął.
– Pozwólcie, panie, że wyjdę; czas mi na spoczynek – zmierzył ku drzwiom Mordochaj.
– Zostań – przeszył go zimnym, stalowym wzrokiem.
– Przecz nie ostanie ojciec, panie, w waszej małżeńskiej komnacie?…
Wojewoda podniósł bandolet i zmierzył w łeb starca.
– Ostaniesz!
Strzał huknął, wypadła kula…. żyd obsunął się cicho w fotel.
Z szalonym, śmiertelnym okrzykiem wyskoczyła z łoża Esterka i przypadła do nóg wojewody.
– Precz! – odszarpnął ją wściekle – że w ręku mu jeno strzęp, w koronkę drogocenną zdobnego, gzła ostał.
Ale przypadła znów z burzą łkań i, łzami zmywając safianowe buty wojewody, paliła je gorączką ust swoich.
– Panie, panie! jam ci wierna – ciskała się w trwodze, to on, on, ojciec mój, szatan ten opętał mnie i groźbą i klątwą niewolił, bym cię zdradziła. Ale on zasłużoną karę poniósł, a jam cię nie zdradziła jeszcze, panie!… i nie zdradzę cię nigdy! Serce wyrwałabym zębami tamtemu, gdyby mnie dotknąć śmiał jego.
Nawpół obnażona opasywała kolana i biodra wojewody, kurczowo trzymając się szat jego.
Piękna była jak nigdy, rozkosznie pachnąca i lękiem grożącej śmierci mocna…
Zachwiał się wojewoda.
A ona już ust jego dopadła, już ku łożu go wiodła.
Fala krwi uderzyła mu do skroni… W oczach pociemniało i naraz jak przez mgłę wytrysnął roztrzaskany czerep chłopa…
Szarpnął się ostatnim wysiłkiem woli, precz ją od siebie cisnął, a nagłym ruchem wychwyciwszy z za pasa drugi bandolet, w pierś obnażoną strzelił…
Zachwiało się marmurowe ciało i, jak podcięty kwiat liljowy, stoczyło się na białą puszystą skórę niedźwiedzią…
Wojewoda z sił opadł.
Stał długą chwilę ciężko o mur oparty i błędnym wzrokiem po komnacie wodził. Aż wreszcie ku drzwiom się zwrócił. Klucz w zamku zgrzytnął.
Z długiego korytarza szedł odgłos zbliżających się kroków.
Słuchał… już chciał ruszyć naprzód, by uniknąć spotkania, ale w rozproszonym mroku zamajaczyło kilka postaci.
Po chwili na progu komnaty stanął król, za nim dwóch dworzan.
– Otom wezwany przyszedł dług spłacić wedle możności i zasług – wyciągnął dłoń z guzem srebrnym.
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
Rzut oka w głąb komnaty… Zrozumiał.
O framugę ciężko oparty stał wojewoda.
Cisza. Słychać jeno suche pękanie brewion modrzewiowych w kominie.
Ruszył się król i wzrok posepny ku panu Maćkowi zwrócił.
– Nie sztuka jest, mości wojewodo, przećko żydom z gębą występować, a w łapach u nich dobrowolnie siedzieć; ale sztuka to być musi na smyczy ich trzymać, a wełnę strzydz z nich dla pożytku Ojczyzny naszej.
Znów milczenie.
Wreszcie ciężko ruszył się pan Maciek.
– Sądź, królu! – uniósł głowę, ale w oczy Kazimierza nie miał śmiałości spojrzeć.
– Osądź się waszmość sam! – twardo rzucił król – bo nie łacno mi będzie sądzić szlachcica za zabójstwo żyda.
Oprzytomniał pan Maciek całkiem. Łeb podniósł potężny i królowi w oczy spojrzał.
Zmierzyły się dwa błyski stalowe, zrozumiały w bólu szlachetnym i wyroków niezłomnych pełne odpadły od siebie.
Wojewoda wyszedł z komnaty, a zmierzywszy ku ciemnej framudze korytarzowej, jął się wspinać ciężko po stromych schodach, wiodących na wierzchołek wieży.
Mroźne powietrze wionęło w oblicze nagle postarzałe.
Na zrębie stanął, ręką ponad lasami i siołami powiódł, gest czyniąc pożegnalny.
– Żegnaj, Bochotnico, od dziś osado szczęśliwych kmieci…
– W Imię Ojca, Syna i Ducha… – znak krzyża świętego uczynił i w przepaść runął…