Edward Doraczyński
Edward Doraczyński, nr 80161

nr 80161, Edward Doraczyński, ur. 01.02.1919 w Kazimierzu D. Polak, księgowy, przen. do Fl, nast. do Da, przeżył.
Wspomina:
Często hitlerowcy przeprowadzili selekcję na blokach mieszkalnych, eliminując chorych.
Po porannym apelu, kiedy więźniowie formowali się w komanda robocze, blok nasz pozostał na miejscu. Oczekiwanie nasze stawało się denerwujące. Byliśmy świadomi co to jest selekcja i czym się zazwyczaj kończyła. Powiało grozą, gdyśmy przed sobą ujrzeli ekipę obozowych lekarzy – esesmanów, ubranych w białe kitle. Sam ich wygląd budził grozę i lęk, a ich spojrzenia nie wróżyły nic dobrego. Akcję zaczęto od komendy Stillestand, potem rozkazano się rozebrać do połowy. Lekarze przystąpili do przeglądu i wydawania wyroków śmierci. W tym momencie podchodził do więźnia skazanego sanitariusz z czarną farbą i malował na lewej stronie piersi znak krzyża, to tak wyglądało jakby przypieczętowywał ten wyrok. Na razie lekarze skazywali na śmierć więźniów istotnie źle wyglądających, chorych, słabych, którzy nie mogli pracować. Ale podczas selekcji żaden z więźniów nie czuł się pewien swego zdrowia, każdy czuł się zagrożonym. Często lekarze postępowali według własnego widzimisię i skazywali na śmierć więźnia za jego nie zawsze sympatyczny wygląd.
Po przeglądzie pierwszego szeregu więźniów padała komenda Blockfuhrera, pierwszy szereg dwa kroki do przodu. Po czym następował przegląd drugiego i dalszych szeregów. Gdy lekarze zbliżali się do mnie, poczułem ogromny niepokój i zdenerwowanie; przystanęli przede mną i nic nie mówiąc z cynizmem dokonywali szacunku mojej osoby. Po wymianie swoich uwag przesunęli się do następnego więźnia. A ja odetchnąłem z wielką ulgą. Po zakończeniu selekcji więźniowie oznakowani czarnymi krzyżami, przy cichych jękach rozpaczy, przeszli do oddzielnej grupy, strzeżonej wzmocnioną eskortą esesmanów. Pozostałym kazali się ubrać i powrócić na blok.
Selekcja ta wycisnęła piętno na całym moim życiu. A do końca mojego pobytu w obozach bez przerwy odczuwałem lęk przed podobnymi selekcjami, co mogło zdarzyć się w każdej chwili. Po apelu blokowy wyczytał kilka numerów więźniów, w tym i mój 80161. Wystąpiłem z szeregu i powtórzyłem numer. No, szczęściarzu, powiedział blokowy i oznajmił, że z dniem jutrzejszym przechodzę z bloku 11 do orkiestry obozowej na blok nr 5/B. W pierwszej chwili nie mogłem przełknąć śliny z wrażenia. Radość była ogromna.
(…)

Kapelmistrzem orkiestry obozowej był więzień polityczny narodowości czeskiej o nazwisku kobka. W rozmowie z nim odniosłem jak najlepsze wrażenie. Pan Kobka okazał się człowiekiem kulturalnym i sympatycznym. Wzbudzał we mnie zaufanie. Pytał, jak długo jestem w obozie, skąd pochodzę, w jakiej orkiestrze grałem i na jakim instrumencie. Odpowiedziałem, że w orkiestrze wojskowej na klarnecie. „Żałuję, ale nie mam dla ciebie klarnetu” oświadczył. „A może dałbyś radę na czynelach, bo czynelrzystę zabrali na przesłuchanie i już nie wrócił.” Zapewniłem, że dam sobie na pewno radę.
Orkiestra w KL II Auschwitz – Birkenau przygrywała więźniom dwa razy dziennie. Rano wychodzącym komandom do pracy i po południu powracającym więźniom z pracy. W miarę zbliżania się komand, atmosfera przed bramą stawała się bardzo napięta. Podniesione głosy esesmanów, ujadanie sów – wytworzyły ogólny tumult. „Orkiestra grac!” krzyknął ktoś od bramy – „Żalusi”. Niemcom bardzo się podobało tango Żaluzji i najczęściej żądali, żeby grac.
W bramie ukazywały się pierwsze komanda, esesmani jak furiaci rzucili się na więźniów. Wyposażeni w pejcze, bykowce i laski trzcinowe, bili i kopali, dokonując przy tym rewizji osobistej tych więźniów, zapobiegając ewentualnemu wniesieniu niedozwolonego przedmiotu. Po czym po dokładnym przeliczeniu więźniowie przechodzili przez bramę do obozu. W każdym komandzie przedstawiali oni żałosny widok – skrajnie wyczerpani, ranni, ściekający krwią, prowadzeni albo niesieni przez zdrowszych współwięźniów. A na końcu każdego komanda, zdrowi więźniowie ciągnęli ma prowizorycznych saniach stosy pomordowanych więźniów w czasie pracy. Po tym, co widziałem przez dłuższy czas zastanawiałem się, jakiemu celowi służyła więzienna orkiestra w obozie koncentracyjnym.
APMA-B. Zespół Wspomnienia, t. 258, k. 21-76

„Biedak skulony z nieludzkim jękiem twarzą dół ześliznął się po gliniastej skarpie wykopanego rowu. Oprawca wspierając się łopatą, zszedł do połowy głębokości wykopu i stanął okrakiem nad szamocącym się w wodzie. Łopatą wciskał pod wodę głowę leżącego. Słychać było przeraźliwe odgłosy zachłystującego się wodą. Przyjaciel tonącego wskoczył na dno rowu i pochylił się nad skazańcem. W tej samej chwili został uderzony kantem łopaty i podzielił los przyjaciela. Kat dalej stał w rozkroku i powolnymi ruchami łopaty zatapiał w błocie raz jedną, a raz drugą głowę. Wreszcie odgłosy ustały. Vorarbeiter, jakby rozgniewany trzykrotnie zagwizdał. Między nami stanął SS-man. Vorarbeiter nas obwinił za bunt i za wtrącenie kolegów do rowu, a on jednak opanował sytuację. SS-man zarządził natychmiastową zbiórkę w pojedynczym długim szeregu. Spojrzał obojętnie na mordercę i zamordowanych w rowie. SS-man wyciągną pistolet z kabury i przechodząc wzdłuż stojących zaczął lufą pistoletu odliczać stojących:
– ein, zwei, drei… – padł strzał.
SS-man liczy dalej. Wiecznością wydawała się każda sekunda. On liczy wolno. Precyzja z jaką odlicza wydaje się paradoksem w zestawieniu z wartością życia. Znów pada strzał, a więc co dziesiąty – pomyślałem. Starałem się odgadnąć swoją pozycję w ramach dziesiątki. Prysła nadzieja. Straciłem rachubę. Stoję w bezruchu. Serce dudni mi w skroniach. Szum w uszach uniemożliwia mi wsłuchiwanie się w liczby. Widzę lufę pistoletu. Jakiś skurcz zwalnia mi pęcherz. Czuję zawrót głowy. Mdli powiew palonych ciał. Nogi uginają się pode mną. Świadomość przywraca mi strzał i bezwład z jakim potrącił mnie padający obok. Poczułem ogromne zmęczenie. Umysł stanął. Oddalanie się śmierci odliczały nierównomierne, głuche trzaski wystrzałów pistoletu. Wreszcie krzyk SS-mana, którego nie rozumiem. Naśladując innych, biegnę do swej szufli. Linię naszej zbiórki znaczą leżący w jękach lub w agonalnych konwulsjach wybrańcy kata. Przeciągłe gwizdki Vorarbeitrów, odpowiadające sobie jak gdyby echem, objęły cały rozległy teren kaźni. Zarządzano zbiórki. Rzędami podchodziliśmy do wrót najbliższego baraku. Jak żebracy ściągaliśmy przed Vorarbeitrem mycki, w które on wg uznania rzucał parowane ziemniaki. Szarzało. Zganiano nas w kolumnę marszową. Każdy z Vorarbeitrów odliczał „swoją” setkę (bez personalnej identyfikacji). Niektórzy nie zdolni do samodzielnego marszu byli niesieni przez silniejszych. Ręce ich jak wahadła w rytmie kroków, ocierały błoto i krew o piersi niosącego. Głowy ich spadały na piersi. Obojętnymi martwymi oczami dziękowali za ostatnią przysługę. Ciszę wieczoru mąci szczekanie psów i głośna kapela składająca się z dętych i targanych akordeonów.”
Maria Borcz