Diabeł wygania dzieci z Gdańska
Magdalena Grzebałkowska

(Pojawienie się tekstu Magdy Grzebałkowskiej na naszej stronie nie jest przypadkiem: po pierwsze Magda jest związana z Kazimierzem w sposób sentymentalny, 2. napisała świetny tekst o kamieniołomach w czasie najgorętszego warzenia (w znaczeniu wrzenia) ich losów, 3. kindertransporty mają swój kazimierski wątek. Dziękujemy, Magda. red.)

LEAD: Drogie dzieci niech was nie zwiedzie jego wygląd. To Żyd! Spójrzcie na ułożenie jego uszu, kształt czaszki, nos. Po tym poznacie kto nie jest prawdziwym człowiekiem.

Wtorek, 3 maja 1939 r. – Malutki Żyd upada na ziemię
Walizka Gerda jest mała, tekturowa, wzmocniona na rogach okuciami. Tylko taką wolno zabrać. Mutti wkłada do niej koszulę i zapas bielizny, na dno kładzie świadectwo konfirmacji i świadectwa szkolne syna.
Teraz otwarta walizka leży na ziemi. Obok siedemdziesięciu czterech podobnych dziecięcych bagaży. Celnik z urzędnikiem Gestapo pochylają się nad każdą. Grzebią wśród wyprasowanych wstążek do włosów, chustek z wyhaftowanymi monogramami, przewracają płócienne koszulki, pocierają palcami fotografie rodzinne, budzą ze snu porcelanowe lale i blaszane auta. Szukają ukrytych żydowskich skarbów.
Dzieci milczą, patrzą, niektóre płaczą. Czterolatki tulą misie, starsi chłopcy udają odważnych, szturchają się gdy nikt nie patrzy.
Rodzice też płaczą. Pożegnali się. Nie wolno już im podchodzić do dzieci. Stoją po drugiej stronie placu.
Niski, ubrany na czarno, brodaty mężczyzna, zawodzi głośno za swoim synem. Ktoś go podtrzymuje pod ramię. „Jaki malutki Żyd” – myśli o nim Gerd. Widzi ojca w tłumie. Machają sobie z daleka.
Podjeżdżają trzy autobusy.
– Karl Gerhardt Ruhm, lat piętnaście! – urzędnik wywołuje Gerda z listy dzieci przeznaczonych do kindertransportu. Przypina mu agrafką do piersi kartonik z nazwiskiem. Chłopiec wsiada do środka.
Autobusy ruszają. Gerd widzi zza szyby, jak „malutki Żyd” wyrywa się z tłumu, biegnie za autobusem i płacząc wywołuje imię syna. Dziecko wychyla się z okna, ojciec w biegu całuje jego dłonie. Za zakrętem pojazdy przyspieszają, czarno ubrany mężczyzna upada na ziemię.
W autobusie Gerda jedzie też gestapowiec. Spóźnił się trochę na miejsce zbiórki. Wpadł zdyszany, w pumpach i długich podkolanówkach, z płóciennym plecakiem na ramionach. Jak nauczyciel ze szkolnej wycieczki. Uścisnął dłoń kilku dzieciakom i Samuelowi Echtowi, dyrektorowi żydowskiej szkoły powszechnej w Gdańsku, który ma im towarzyszyć aż do Londynu.
Gerd nie lubi Anglii.
– Wstrętny język, głupi kraj! – wykrzyczał mamie po Bożym Narodzeniu 1938 roku, kiedy mu powiedziała, że będą musieli się rozstać na jakiś czas.
A teraz jedzie do kraju z mgłą, wiecznym deszczem i reumatycznym klimatem, o czym gestapowiec mówi z głośnym śmiechem do kierowcy.
Gerd martwi się. Do kogo trafi w Londynie? A jeśli do ortodoksyjnych Żydów? Przecież nigdy nie był w synagodze, nie zna hebrajskiego ani jidysz, nie umie się modlić po żydowsku. Nawet nie wygląda jak Żyd. Typowy Niemiec, blondyn, podobny do mamy. Zaczepił go kiedyś na ulicy obcy mężczyzna: – Co z tobą? Jesteś niemieckim chłopcem i jeszcze nie ubrałeś się w mundurek? Przecież Rudolf Hess już nadjeżdża! Biegnij się przebrać.
Może jednak wezmą go chrześciajnie. Mama na dno walizki, obok świadectwa konfirmacji, położyła list z serdeczną prośbą do ludzi dobrej woli, żeby jej syn miał możliwość uczęszczania w każdą niedzielę na mszę do kościoła luterańskiego. Mutti chce, żeby Gerd został księdzem.

Autobus rusza w stronę Malborka, gdzie mają się przesiąść na pociąg. Pierwszy transport 75 żydowskich dzieci opuszcza na zawsze Wolne Miasto Gdańsk.

Wtorek, 3 maja 1939r. – Więcej tu nie przychodź, ty Żydzie!
Jak trudno zasnąć. Pociąg pędzi o torach, minęli już Berlin. Wagon jest trzeciej klasy, w środku są drewniane ławki. Nie ma toalet, brakuje wody. Zamknięto ich na kłódkę, na drzwiach wisi kartka „Achtung, Juden”. Jest noc. Chłopiec rozgląda się wokół. Najmłodsze dzieci śpią na ławkach, starsze zbyt zmęczone żeby spać, rozmawiają cicho w grupkach. Słychać jidisz, niemiecki i polski. Gerd przymyka oczy, modli się po niemiecku do chrześcijańskiego Boga.
Żydem stał się w dniu, gdy kopnął go ojciec chrzestny. To był rok 1934.
– Wujku otwórz! – dziesięcioletni Gerd walił tego dnia pięściami w drzwi domu ojca chrzestnego. Czuł się w tu jak u siebie. Często wracając ze szkoły, zachodził do cioci na szklankę mleka i kawałek ciasta. – Wujku, koledzy pobili mnie w szkole! Krzyczeli, że jestem Żydem. Dlaczego? Przecież jestem Niemcem!
Ojciec chrzestny otworzył drzwi. Spojrzał na zapłakanego chrześniaka z podbitym okiem. Zawahał się jakby chciał go wpuścić do środka, ale zamiast tego krzyknął: – Więcej tu nie przychodź, ty Żydzie! – kopnął Gerda. Chłopiec spadł ze schodów ganku, wujek trzasnął drzwiami.
Wieczorem rodzice zawołali do salonu Gerda, jego dwie siostry i brata.
Tata, Georg, powiedział: – Jestem Żydem. Mama jest Niemką.
Mama, Elsbet, dodała: – Macie być dumni ze swojej rodziny i jej przeszłości. Nie wolno wam zapomnieć o pochodzeniu, to wasze dziedzictwo.
Elsbet poznała Georga, studenta prawa z Monachium, gdy była na pensji w Królewcu. W czasie gdy jej ojciec organista, w zapadłej dziurze na Mazurach, zapijał się na śmierć, zamożna rodzina Georga szykowała się do przekazania synowi rodzinnego banku w Neuteich (Nowym Stawie), małym miasteczku niedaleko Gdańska. Pobrali się w 1918 r. Nie zamierzali ukrywać przed dziećmi, że Ruhmowie to Żydzi. Jedynie nie uznali za konieczne informować ich o tym. Elsbet, gorliwa luteranka chrzciła wszystkie dzieci, Georg uważał się za Niemca zasymilowanego od kilku pokoleń. W bitwie pod Tannenbergiem w czasie wojny światowej, zdobył żelazny krzyż za męstwo na polu walki. Ruhmowie prowadzili w mieście dom otwarty, gościli najznakomitszych mieszkańców Neuteich. Miejscowy nauczyciel muzyki, skrzypek, grywał Mozarta w duecie z babcią Ruhm, pianistką (kilka lat później nakrzyczy na Gerda, żeby się więcej mu nie kłaniał na ulicy).
W 1934 r. bank rodzinny zbankrutował wskutek rozporządzenia władz Wolnego Miasta Gdańska. Nowe przepisy doprowadziły do upadku większość banków z udziałem kapitału żydowskiego. Georg, utalentowany księgowy, znalazł pracę w Gdańsku. Rodzina przeprowadziła się do tego miasta.
Gerd pamięta, jak mama powiedziała wtedy do taty: – Hitler to diabeł. Prawdziwy, z piekła. Pod czapką ma rogi, w butach kopyta. Stąd też będziemy musieli uciekać.
Ale tata się tylko śmiał.
W wagonie tuż obok Gerda, jakaś dziewczynka w brązowym płaszczyku, szlocha przez sen. Koła pociągu stukają rytmicznie. Chłopiec przez przymknięte oczy przygląda się ślicznej, błękitnookiej blondynce. To córka dyrektora Echta. Uznaje, że to najładniejsza dziewczyna na świecie. Za oknami, na horyzoncie, widać szarą kreskę świtu. Gerd zasypia.

Ina Fryer – Manekiny krawieckie pływały w Motławie
Nazywam się Ina Fryer. Jestem córką Ericha i Rebeki Braude. Urodziłam się w 1924 r. w Konigsbergu. Kiedy miałam kilka miesięcy przenieśliśmy się do Wolnego Miasta Gdańska i przyjęliśmy obywatelstwo gdańskie. Zamieszkaliśmy w kamienicy pod adresem Heiligenbrunerweg 8 (dziś ul. Sobótki – red.).
Tata skupował w Anglii złom żelazny i sprzedawał hucie w Katowicach. Miał biura w Gdańsku i Gdyni. Byliśmy bogaci, ale mama nie trwoniła pieniędzy. Miała jedno futro i uważała, że to wystarczy. Ja i mój brat dostawaliśmy tylko po jednym prezencie na urodziny.
Byliśmy syjonistami. W modlitwie żydowskiej mówi się „W przyszłym roku, w Izraelu”. Dla jednych było to religijne marzenie, symbol nadejścia Mesjasza. Dla nas był to konkretny nakaz, żeby wrócić do swojego kraju. Mama studiowała w młodości ekonomię i politykę na uniwersytecie w Berlinie po to, żeby w przyszłości budować Izrael. Przerwała studia, gdy wyszła za mąż. Jednak zamierzeń nie porzuciła. W domu mówiło się po niemiecku, ale od najmłodszych lat uczyliśmy się hebrajskiego. Działałam w Habonim, młodzieżowej organizacji syjonistycznej. Uprawialiśmy sport, turystykę, jeździliśmy na obozy letnie na Kaszuby. Niektórzy wyjeżdżali do Anglii i Holandii na hachszary, obozy przygotowujące nas do emigracji do Palestyny.
Byłam młoda, naiwna, może mało spostrzegawcza. Nie pamiętam napisów „nur fur Deutsche”, ludzie w brunatnych koszulach nie zaczepiali mnie na ulicach, koleżanki w niemieckiej szkole wstąpiły do Bund Deutsches Maedchen (żeński odpowiednik Hitlerjugend -red.), ale nadal były moimi przyjaciółkami. Raz tylko ktoś zawołał na ulicy do swojego dziecka, żeby nie bawiło się z moim psem, bo jest żydowski.
Jedyne co zapamiętałam to pogrom. Był październik 1937 r. Poszłam do siedziby Habonim w centrum Gdańska odebrać sweter, który ktoś dla mnie zrobił na drutach. Wszędzie było cicho, szyby sklepów zostały powybijane, manekiny krawieckie pływały w Motławie. Hitlerowcy napadli na kupców żydowskich w Sopocie, Gdańsku, Oliwie i Wrzeszczu.
Żydzi w Gdańsku byli podzieleni. Ci, którzy mieszkali tu od wieków, zamożni, wykształceni, zasymilowani mieli wpływ na życie polityczne i społeczne miasta. Uważali się za Niemców i za takich ich tutaj uważano. Oni gardzili nami – Ostjuden, Żydami wschodnimi, którzy zaczęli napływać do Gdańska pod koniec XIX w. i wciąż przybywali po wojnie światowej.
W naszej grupie byli Żydzi ortodoksyjni, którzy mówili tylko w jidisz, nosili chałaty a ich żony goliły głowy. Byli i syjoniści, tacy jak moja rodzina, dla których Gdańsk był tylko przystankiem na drodze do Palestyny.
„Wschodni” i „niemieccy” Żydzi posyłali dzieci do innych szkół, uczęszczali do swoich synagog, działali w pięciu różnych gminach żydowskich, nie kontaktowali się.
Po pogromie w 1937 r. rodzice zdecydowali, że brat i ja opuścimy WMG. Płakałam jak wyjeżdżałam. Ale nie za Gdańskiem, bo od urodzenia wiedziałam, że moje miejsce jest w Palestynie. Ryczałam z wściekłości, bo moja grupa z Habonim wyjeżdżała w tym samym czasie do Palestyny, na zjazd młodzieży. Groziłam rodzicom, że rzucę się przez morze, ucieknę. Tata odwiózł mnie i brata na początku 1938 r. pociągiem do Hamburga i stamtąd statkiem do Anglii. Umieścił nas w szkole z internatem. Rodzice dołączyli do nas w maju 1939 r.
Ocaleliśmy, proszę pani. To dobrze, prawda?

Renee Martin – Nie robiliśmy już nic, co byłoby niemieckie.
Nazywam się Renee Martin. Urodziłam się w Wolnym Mieście Gdańsku w 1928 r. w domu przy Steffensweg 2 (dziś ul. Batorego – red.). Jestem córką Ernsta Berenta i Anie Goldstein. Rodzina ojca mieszkała w Gdańsku od pokoleń. Tata był radcą, pierwszym żydowskim urzędnikiem w Senacie WMG i od 1933 r. przewodniczącym gminy żydowskiej przy Wielkiej Synagodze. Brat mojego ojca był sędzią w Sopocie.
Nie byliśmy ortodoksyjnymi Żydami. Uczęszczaliśmy do synagogi tylko w wielkie święta. W grudniu nie obchodziliśmy Weinachten (Bożego Narodzenia) ani Chanuki, tylko Weinukę. Przestaliśmy ją urządzać w 1933 r., gdy Hitler doszedł do władzy. Później nie robiliśmy już nic, co byłoby choć trochę niemieckie.
Nie wyglądaliśmy jak typowi Żydzi, więc nie zaczepiano nas na ulicy, gdy szliśmy z bratem i nianią na spacer albo do szkoły. Tylko raz jakieś dzieci wołały za mną „Jude!”. Mieliśmy kilka służących. Jedna z nich musiała od nas odejść, bo jej chłopak był w SS i nie pozwalał u nas pracować.
W 1933 r. gdańscy hitlerowcy zaczęli pozbywać się „ludzi obcej rasy”. Usunęli ze szkół niemieckich żydowskich nauczycieli, zwolnili urzędników, wyrzucili z pracy żydowskiego kierownika orkiestry gdańskiego radia Salzberga i śpiewaczki operowe. Z kliniki kobiecej usunęli żydowskich lekarzy, z taniej kuchni żydowską kierowniczkę, z sopockiego sądu mojego stryja. Nawet żydowskim pracodawcom doradzano usuwanie żydowskiej obsługi, aby nie odstraszała klientów.
Ernst Berent, mój ojciec, został przeniesiony na emeryturę w 1935 r.
Władze gmin żydowskich, po pogromie w 1937 r., próbowały jeszcze negocjować z władzami miasta, żeby zapobiec dalszym aktom przemocy. Ale powiedziano im , że skoro tak ciężko tu żyć, nikt nie będzie robił trudności przy wyjeździe.
Żeby zdobyć pieniądze na opłacenie emigracji, w grudniu 1938 r. Żydzi gdańscy zdecydowali o sprzedaży budynków synagog w Gdańsku i Wrzeszczu oraz żydowskich cmentarzy. Wielką Synagogę Niemcy kupili za 300 tysięcy guldenów (jedną trzecią wartości) i potem rozebrali. Majątki bogatych Żydów blokowano i obciążano ich kosztami utrzymania i wyjazdu biednych współwyznawców.
Kto mógł, emigrował na własną rękę. Pierwsi Żydzi wyjechali jeszcze w 1937 r. Bogacze do Stanów Zjednoczonych, mniej zamożni do Niemiec, Anglii albo Ameryki Południowej, „wschodni” wracali do Polski lub ruszali na wschód Europy. Wtedy można było jeszcze zabierać swój majątek. Biedniejsi wyjeżdżali w grupach zorganizowanych i opłaconych przez gminę żydowską. Pierwszy transport 500 ludzi wyjechał w marcu 1939 r do Palestyny. Kolejne ruszały do Szanghaju, Anglii, Boliwii i znów do Palestyny.
Wolne Miasto Gdańsk udało się opuścić niemal wszystkim żyjącym tam Żydom. W 1937 r w mieście było nas ponad 10 tysięcy, niektórzy mówią, że trzy razy więcej. Dwa lata później zostało już tylko około tysiąca. Niestety, większość uciekła do Polski. Wiadomo jak skończyli. Gdy wybuchła wojna ludzie nadal wyjeżdżali.
Z czasem coraz trudniej było wyjechać. Niemcy zaczęli konfiskować majątki żydowskie. USA zablokowało przyjazdy, inne kraje zwlekały jak najdłużej z wydaniem wiz. Z takimi samymi problemami borykali się Żydzi na terenie całej Rzeszy. Organizacje żydowskie próbowały więc ratować choćby dzieci. Po wielu rozmowach Anglia zdecydowała się przyjąć niesprecyzowaną liczbę dzieci do lat 17. Z Konigsberga, Wrocławia, Szczecina, Pragi, Wiednia, Frankfurtu, Monachium, Berlina i Hamburga ruszyły do Londynu kindertransporty. Pierwszy, z Wiednia, przybył do Wielkiej Brytanii 2 grudnia 1938 r. W sumie wyjechało około tysiąca dzieci.
Moja rodzina opuściła Gdańsk na zawsze, na początku 1939 r., wyjechaliśmy na własną rękę. Znaleźliśmy się w Londynie.
Tata miał liczne kontakty w Wielkiej Brytanii i od razu po przyjeździe, zaczął organizować transport gdańskich dzieci. Wspomagał go z Gdańska Kurt Itzig, jego następca w gminie. Bardzo trudno było przekonać Brytyjczyków, że w neutralnym mieście pozostającym pod protektoratem Ligi Narodów, dzieje się tak źle jak w Rzeszy. Uparcie odmawiali wiz gdańskim dzieciom. W marcu 1939 r. wreszcie zgodzili się na przyjazd, ale tylko piędziesięciu małych dziewczynek z obywatelstwem gdańskim. Niemieccy chłopcy i dzieci innych narodowości, byli niepożądani. Miesiąc później tata zyskał zgodę na transport 46 dziewczynek i chłopców, tym razem tylko z niemieckim paszportem. Po wielu staraniach, na listach kindertransportu ostatecznie znalazło się 113 nazwisk dzieci żydowskich, dziewczynek i chłopców, obywateli Gdańska, Niemiec i Polski.
W naszej rodzinie nigdy więcej nie rozmawialiśmy o Gdańsku. To miasto przestało dla nas istnieć. Zapomniałam o nim wszystko. Nie wiem jak wyglądał mój dom rodzinny, gdzie stało moje łóżko, jakie były moje gdańskie lale. Z trudem porozumiewam się po niemiecku.

Środa, 4 maja 1939 r. – Jak rozpoznać Żyda
Granica holenderska! Słońce wschodzi nad malutką stacyjką stojącą w środku pola. Dzieci budzą się. Maluchy płaczą z głodu, chcą iść do toalety. Na peronie wyłożonym czerwonymi cegłami czeka uśmiechnięta, tęga kobieta z różowymi policzkami. W ręku ma kosz pełen bułeczek i butelki z mlekiem. Rozdaje każdemu dziecku jedzenie i prowadzi do dworcowej łazienki. Trwa to godzinę, potem pociąg rusza do Rotterdamu. W wagonie panuje radość. Gestapowca już nie ma, III Rzeszy już nie ma! Dzieciaki śpiewają piosenki, śmieją się, padają sobie z płaczem w ramiona. Ktoś ma skrzypce, gra wesołą melodię.
W Rotterdamie gdańską grupę kindertransportu prowadzą ulicami wysocy holenderscy policjanci. Trzymają dzieci za ręce, pomagają czterolatkom nieść zbyt ciężkie dla nich walizki. Odprowadzają ich do żydowskiego sierocińca, gdzie zostaną nakarmieni.
– Karl Gerhardt Ruhm, ty jesteś najstarszy, odmówisz przed jedzeniem modlitwę – ktoś prosi Gerda. Chłopiec odmawia, nie zna żydowskich modlitw.
Znów w autobusach. Jadą do pobliskiej miejscowości Hoek van Holland, skąd promem odpłyną do Harwich w Wielkiej Brytanii a stamtąd pociąg zawiezie ich do Londynu, na stację Liverpool.


Jest 4 maja 1939 r. Statek nazywa się Prague, dzieci dostają karty pokładowe. Żydowscy uchodźcy z Gdańska zostali ulokowani w luksusowych kabinach klasy pierwszej. Gerd otrzymuje kabinę 30B.
W Gdańsku nie żyli już w takim dostatku jak dawniej. Zamieszkali w kamienicy tuż przy Poczcie Polskiej. Tato miał dużo pracy, zatrudniano go w urzędach WMG nawet wtedy, gdy wyrzucono już wszystkich innych Żydów.
Gimnazjum Gerda mieściło się na Weidegasse (ul. Łąkowej). Biegał do niego wzdłuż Motławy, pod Żurawiem, przez Krowi Most. Dyrektor szkoły, dr. Bechtler był bohaterem wojennym i sławnym sportowcem, który na olimpiadzie w Sztokholmie w 1912 r. zdobył dla Niemiec medal. Zawsze nosił tweedowe ubrania, mówił doskonalne po angielsku i ożenił się z Żydówką.
Gerd nie pamięta kto pierwszy rzucił w niego na przerwie kamieniem, nie może sobie przypomnieć kiedy nauczyciel, na podstawie jego wyglądu, uczył dzieci jak rozpoznać Żyda.
– Ruhm! Do tablicy! – wołał profesor. W ręku trzymał wskaźnik do mapy. – Drogie dzieci niech was nie zwiedzie jego wygląd. Gerd to Żyd! Spójrzcie na ułożenie jego uszu, kształt czaszki, nos. Po tym poznacie kto nie jest prawdziwym człowiekiem.
Dyrektor szkoły na początku bronił Gerda i jego brata przed atakami kolegów. Otwierał okno gabinetu i krzyczał, żeby wypuścili ich z kąta i przestali się znęcać. Kiedyś kamień poleciał w jego stronę, stłukł szybę, dyrektor schował się.
Mutti pytała czemu jej synowie wracają ze szkoły pokrwawieni i w podartych ubraniach. Żeby jej nie martwić udwali, że wdali się w bójkę. Ona udawała, że wierzy. W 1938 r. dostała anonim: „Jeśli jeszcze raz puścisz do szkoły swoich chrzczonych Żydów, zabierzesz ich części w chustce do nosa”.
Oszalała z nerwów: – Więcej do szkoły nie pójdziecie!
Próbowała ich umieścić w gimnazjum żydowskim Ruth Rosenbaum, ale w klasach przepełnionych uczniami relegowanymi ze szkół niemieckich, nie było miejsca. Chłopcy nie mogli też iść do Gimnazjum Polskiego w WMG, gdzie przyjmowano Żydów, bo nie znali języka polskiego. Mutti postanowiła, że w takim razie jej synowie nie pójdą do żadnej szkoły.
Któregoś dnia do drzwi zapukał policjant. Nakazał powrót dzieci do szkoły, w przeciwnym razie rodzicom groził sąd.
Wrócili, ale mama powiedziała wtedy: – Musicie stąd wyjechać, jak najprędzej. Diabeł jest już w Gdańsku.
Starsze siostry Gerda od kilku lat pracowały za granicą jako opiekunki do dzieci. Bratu Gerda rodzice wykupili kurs języka angielskiego w Londynie. Wyjechał na początku 1939 r. Gerd, dzięki znajomościom matki, w styczniu tego samego roku został wpisany na listę dzieci do kindertansportu.
Tatuś podśmiewał się z obaw mutti. Chodził po mieszkaniu i poświstując przez zęby mówił: „Będzie dobrze, wyjechali na chwilę. Zobaczysz, zaraz się z nimi zobaczymy”. Już wtedy nie pracował. Nikt nie chciał zatrudniać Żyda księgowego, a firmy żydowskie już nie istniały. Gerd nie wie z czego żyli, może z oszczędności?
Tata i mama przestali też wychodzić z domu. Georg Ruhm wyglądał jak Żyd. Był szczupły, śniady, miał ciemne oczy i duży nos. Zaczepiali go na ulicy obcy ludzie, pluli mu na ubranie. Brat Gerda był podobny do taty. A Niemka Elsbet Ruhm nie wychodziła, bo prostestowała przeciwko sklepom do których nie wpuszczano Żydow, przeciwko ławeczkom w parku „Tylko dla Niemców”, przeciwko kioskarzowi, który przestał im sprzedawać gazety, przeciwko listonoszowi, który przestał im dostarczać listy.
Jedynym łącznikiem rodziny ze światem stał się Gerd, blondyn w typie aryjskim. Przynosił zakupy, chodził na pocztę, kontaktował się z bliskimi.
Teraz martwi się na pokładzie promu do Anglii, kto kupi rano dla mamy chleb i mleko na śniadanie?

Aleks Lewensztajn – Nie zazięb się, synku.
Nazywam się Aleksander Lewensztajn. Niemcy pisali Lewenstein. Jestem synem Zygmunta i Anny z domu Poliszczuk. Urodziłem się w Kijowie w 1921 r. Gdy miałem kilka miesięcy, rodzice wyjechali do Kazimierza Dolnego, skąd pochodził mój ojciec i gdzie mieszkała babcia Regina. Stamtąd szybko przenieśliśmy się do Wolnego Miasta Gdańska, gdzie tata dostał pracę w firmie papierosowej. Zamieszkaliśmy przy Dominikswahl 9 (dziś ul. Wały Jagiellońskie – red.). Tata stracił pracę pod koniec lat 20. po wielkim krachu na giełdzie. W 1932 r otworzył własną firmę handlującą herbatą, sardynkami i oliwą z oliwek.
Któregoś dnia zapukał do firmy głodny i biedny Niemiec. Prosił o jakąkolwiek pracę. Ojciec go zatrudnił.
W czerwcu 1939 r, w naszym mieszkaniu rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyła Józefa, polska służąca z Tczewa. Zobaczyła SS-mana.
– Pan lub pani jest? – zapytał cicho. Taty nie było, ywszła mama. – Dzień dobry, jestem tym Niemcem, któremu pani mąż dał pracę. Macie być aresztowani dziś po południu. Uciekajcie do Polski – szybko zbiegł ze schodów.
Mama była rosyjską Żydówką. Ojciec, Żyd polski, był wielkim patriotą. Każdego 3 maja i 11 listopada wywieszaliśmy polską flagę z balkonu. W domu mówiliśmy po polsku, niemiecku i rosyjsku. Wiedziałem, że jestem Żydem ale to nie miało dla mnie żadnego znaczenia, czułem się Polakiem. Nie chodziłem na lekcje religii, pod synagogą jedynie bywałem. W domu obchodziliśmy święta chrześcijańskie i żydowskie. W 1935 r., po nauce w szkole niemieckiej, zdałem egzaminy do Gimnazjum Polskiego w Gdańsku. Polscy koledzy byli sympatyczni, choć czasem ktoś z nich powiedział: „Ty Żydzie, idź do Palestyny!”. Kiedyś zostałem napadnięty na ulicy przez jakichś Niemców. Pobili mnie, wybili ząb. Ale nie zrobili tego, bo byłem Żydem, tylko dlatego, że miałem na głowie czapkę polskiego gimnazjum.
W 1938 r. zdałem maturę. Zaraz potem wyjechałem do Londynu, żeby studiować w Royal Collegue od Science. Czułem, że będzie wojna. Pisałem do rodziców, żeby do mnie przyjeżdżali. A oni mi odpisywali, że wszystko będzie w porządku i zostaną w Gdańsku. Mama dopisywała, żebym się nie zaziębił.
Miałem przyjaciela, Feliksa Nazimowa. Miał za dużo lat, żeby opuścić Gdańsk z kindertransportem. Szykował się do emigracji grupowej, opłacanej przez gminę żydowską. Dostał przydział na wyjazd do Palestyny w listopadzie 1939 r. 50-osobowa grupa Feliksa dotarła do Bratysławy. Tam wraz z żydowskimi uchodźcami z Wiednia, Pragi i Berlina wsiedli na barki, które miały popłynąć do morza Czarnego. Wożono ich w górę i dół rzeki, bo poszczególne kraje nie chciały ich przepuszczać dalej, w końcu Dunaj zamarzł i ponad tysiąc ludzi wysadzono na brzeg w serbskim Kladovie. Osadzeni w barakach i namiotach, czekali na dalszy transport.
Feliks napisał do mnie stamtąd dwa listy. „Żyjemy ściśnięci jak śledzie, siadamy na zmianę, jemy na stojąco. Śpię pod stołem. Najgorsze, że nie mamy zajęcia i cały dzień spędzamy na słońcu na zewnątrz. Nie jesteśmy zamknięci w obozie, możemy wychodzić do wsi na pięć godzin dziennie. Nie ma się w kim zakochać. Dziewczęta z Wiednia są brzydkie i mają grube nogi. Do zobaczenia, twój najlepszy przyjaciel Feliks.”
Ale nie zobaczyliśmy się nigdy więcej. Ludzi z Kladova przeniesiono do pobliskiej miejscowości, gdzie było już ponad dziesięć tysięcy Żydów z całej Europy. W kwietniu 1941 r. Niemcy zaatakowali Jugosławię. Niemal wszystkich Żydów z obozu rozstrzelali na miejscu, zagazowali w ciężarówkach albo wywieźli do obozów koncentracyjnych.
Mój najlepszy przyjaciel Feliks Nazimow był wśród nich.

Czwartek, 5 maja 1939 – Gerd obiecuje Bogu, że zapomni język niemiecki
Liverpool Station, Londyn. Dzieci są zmęczone. Stoją zbite w grupę przed wjeściem głównym. Otaczają ich dziennikarze, fotografują, filmują, przyglądają się im ludzie, którzy zdecydowali się przyjąć ich pod dach.
Co ich czeka? Tego nie wiedzą.
Bo kto potrafi przewidzieć, że ta wyniosła pani w garsonce przypominająca Mary Poppins, stanie się najlepszą zastępczą mamą, która będzie tuliła nową córeczkę do snu? A kiedy jej prawdziwi rodzice już spłoną w krematorium w Auschwitz, zaadoptuje ją na zawsze.
Kto wie, że bogaci państwo, którzy przyjechali autem, wkrótce pomogą w sprowadzeniu do Anglii rodziców żydowskiego chłopca z Gdańska?
Kto umie zobaczyć w dziarskim nauczycielu z Kornwalii pedofila, który przez dwa lata będzie molestował 9-letniego Ericha Behrenta, dopóki chłopiec nie powie wszystkiego policji?
Kto pomyśli, że sympatyczna gospodyni domowa z dużą tuszą i jej mąż w znoszonym garniturze biorą do domu żydowską nastolatkę, bo szukają służącej, która będzie im gotować i sprzątać do końca wojny?
Kto pojechałby z farmerem z zachodniej Anglii do jego gospodarstwa, gdyby wiedział, że najbliższe lata spędzi na pracy w polu i oborze?
Wszyscy zazdroszą małej dziewczynce, którą bierze do siebie rabin. Ta to trafiła! Nikt nie może przewidzieć, ten ortodoksyjny Żyd, ojciec wielodzietnej rodziny będzie przez najbliższe lata każdego wieczoru odwiedzał dziewczynkę w jej łóżku.
Ci, po których nikt nie przyjechał, trafią na czas wojny do sierocińca.
Żegnają się szybko, nie wymieniają adresów, bo ich jeszcze nie znają, ktoś się rozpłakał. Nie będą szukać siebie po wojnie.
Gerda z dworca odbiera brat. Pomaga mu wyjechać do Nelson, pod Manchester, gdzie mieszka rodzina, która go przyjmie.
– Ty jesteś Karl Ruhm? – mężczyzna koło pięćdziesiątki kładzie Gerdowi rękę na ramieniu. – Jestem pan Hatch, zabiorę cię do naszego domu. Gdzie twoja walizka?
Gerd idzie za człowiekiem, który ma mu zastępować tatę.
Wieczorem klęczy przed łóżkiem i dziękuje Bogu. Pan Hatch jest nauczycielem geografii, mieszka z żoną i rozwiedzioną córką. Rok temu zmarł na błonicę jego wnuczek. Kiedy usłyszał, że można wziąć do siebie żydowskich uchodźców z Europy, zgłosił się do kwakrów, którzy pomagali w organizowaniu kidertansportów. Zapytał, czy mógłby zaprosić do domu piętnastoletniego chłopca, bo ma ubrania i książki po swoim wnuku. Warunek, chłopiec miał być chrześcijaninem, bo rodzina pana Hatcha to gorliwi metodyści.
Nowy opiekun Gerda przeczytał już list od mamy i jutro poszuka kościoła luterańskiego w okolicy. A w poniedziałek chłopiec pójdzie do szkoły. Pani Hatch jest miła, jej córka kiedy patrzy na Gerda to płacze. Na kolację dostał mleko i herbatniki. Teraz postanawia w modlitwie, że od jutra będzie mówił tylko po angielsku. Na razie jeszcze po niemiecku, obiecuje Bogu, że zapomni ten język na zawsze.
Pisze do mamy listy.
„Kochana mutti, moja klasa jest przemiła. Pani kazała mi wczoraj przeczytać dwanaście linijek „Makbeta”. Było to trudne, ale udało mi się. I wiesz co? Nikt z kolegów się nie śmiał. Twój Gerd”
„Mamusiu, tata napisał do mnie list, że w sierpniu przyjechał do Londynu, bo udało mu się dostać wizę. Nie może mnie na razie odwiedzić, bo śpi u znajomych i nie ma pracy. Powiedział też, że stara się twój przyjazd tutaj. Pisze, że najpóźniej we wrześniu będziesz z nami.”
„Mutti, tata zdobył dla ciebie wizę trzeciego września. A tam u nas wybuchła wojna i wiza stała się nieważna. Tak się martwię”.
Mama odpisuje.
„Synku, znajomi załatwili mi zaświadczenie lekarskie, że wymagam leczenia we Włoszech. Wyjeżdżam tam wkrótce z twoją siostrą, która wróciła z Francji. Nie wiem po co, byłam na nią zła. Przedostaniemy się potem do Londynu. Mutti”
„Kochanie, cofnęli nas z granicy Rzeszy. Powiedziano mi, że dopóki jestem żoną Żyda jestem Żydówką. Jeśli się rozwiodę z tatusiem, jako Niemka będę mogła wyjechać. Kazali mi też opuścić nasze mieszkanie. Powiedziałam im, że nigdy nie rozwiodę się z Georgiem Ruhmem. Pamiętaj, zawsze bądź dumny z tego, że jesteś Żydem.”
„Kochana Mutti, pan Hatch nie czuje się najlepiej. Bardzo boi się nalotów Niemców na Wielką Brytanię. Mutti dawno nic nie napisałaś do mnie.”

1941 – 1945 – Pan Hatch traci zmysły
Listy od matki przestają przychodzić. Gerd nie wie, że Elsbet Ruhm choruje na raka piersi. Idzie do miejskiego szpitala na operację. Znajomi załatwiają jej fałszywe papiery, bo Żydów do szpitala nie przyjmują. W trakcie operacji odbierają jej pierś. Niestety następnego dnia ktoś rozpoznaje w niej żonę Żyda. Lekarze wyrzucają matkę Gerda na ulicę, bez środków przeciwbólowych, ze świeżą raną. Stamtąd policja odwozi ją i jej córkę do getta, zorganizowanego w Gdańsku, na Mausegasse.
Matka też się nie dowie, że Gerd musi opuścić Nelson. Pan Hatch traci zmysły i wydaje mu się, że niemieckie naloty są skierowane wyłącznie na jego mały dom, ponieważ gości u siebie żydowskie dziecko.
Gerd znajduje pracę w Manchester w fabryce, gdzie zostaje przeszkolony na mechanika. Produkuje metalowe elementy dla wojska. Mieszka w pokoju przy rodzinie, zarabia funta tygodniowo, tyle ile wynosi czynsz za pokój. Nie może zrezygnować z pracy. Odkąd Anglia przystąpiła do wojny, wszystkich niemieckich obywateli, którzy nie pracują i ukończyli 16 lat internuje się w obozach. Emigranci żydowscy z Rzeszy i Wolnego Miasta Gdańska, którzy uciekli przed hitleryzmem, także są uważani przez brytyjską biurokrację za wysoce podejrzanych.
W 1942 r. Gerd znajduje zatrudnienie w fabryce w Londynie. Pracuje tam z bratem. Czasem spotykają się z ojcem.
Wiosną 1945 r. wojska radzieckie wkraczają do Gdańska. Elsbet Ruhm ze swoją córką nadal mieszkają na Mausegasse. Elsbet jest w agonii. W czasie walk płonie getto, siostra Gerda ucieka stamtąd, zostawia matkę przykutą do łóżka. Dziewczyna traci zmysły, nigdy ich już do końca nie odzyska.
Gerd nie wie co się dzieje z matką. Wraz z bratem wstępują do armii USA. Amerykanie poszukują w Anglii ludzi mówiących po niemiecku żeby wcielić ich do jednostek informacyjnych, intelligence division i wysłać na teren byłej Rzeszy. Bracia Ruhm jadą do Niemiec szukać matki i siostry. Mają nadzieję, że udało im się uciec z Gdańska. Objeżdżają większe miasta i byłe obozy koncentracyjne gdy z Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, dostają wiadomość że Elsbet nie żyje.
Gerd spotyka siostrę w Boże Narodzenie 1945 r. w Berlinie, mieszka z krewnymi.

Marzec 2008 – dzieci znów się spotykają
Spotkali się po 69 latach w ambasadzie polskiej w Londynie. Szesnaście żydowskich dzieci, które uciekły przed diabłem do Londynu. Odnalazł ich i spotkanie zorganizował gdański pisarz Mieczysław Abramowicz, od lat zajmuje się gdańskimi Żydami. Nie rozpoznali się. Pod stacją Liverpool żegnały się dzieci, teraz patrzyli na siebie emeryci.
Obiecali się spotykać, przyjęli zaproszenie do Gdańska na rok następny. Opowiedzieli o sobie dziennikarzom.


Aleks Lewensztajn w czasie wojny został pilotem RAF. Po wojnie zmienił nazwisko na Lawrence. Ukończy prawo, był nauczycielem akademickim, przez jakiś czas żył w Rodezji dokąd uciekli z Gdańska jego rodzice. Teraz jest na emeryturze, mieszka z żoną Essie w Marlow.
Ina Fryer, spełnia marzenie rodziców syjonistów i wyjechała do Izraela z brytyjskim mężem i dwójką synów. Uczyła mieszkańców kibuców hodowli pieczarek. Jednak po kilkunastu latach wróciła do Londynu, gdzie mieszka dziś.
Renee Martin, córka Ernsta Berenta wyszła za mąż za weterynarza. Stała się stuprocentową Brytyjką, która pije herbatę z mlekiem i serwuje gościom kanapki z łososiem i ogórkiem. Mieszka w Sheffield.
Karl Gerhardt Ruhm zmienia nazwisko na Roome, został dyrektorem fabryki mikrofilmów, ożenił się z Żydówką z Wiednia. Jest na emeryturze, mieszka w Londynie. Jego ojciec wyemigrował do USA, nauczył się hebrajskiego i stał się ortodoksyjnym Żydem. Jedna z sióstr Gerda jest jego sąsiadką w Londynie, druga, która przeżyła getto mieszka po dziś dzień w Lipsku, brat żyje w San Francisco.

– Za długo żyjemy – mówi Gerd ze smutnym uśmiechem. W jego nienagannej angielszczyźnie pobrzmiewa lekki akcent niemiecki.

Dziękuję za pomoc Mieczysławowi Abramowiczowi.
Korzystałam z książki Grzegorza Berendta „Żydzi na terenie Wolnego Miasta Gdańska”, Gdańsk 1997.

Magdalena Grzebałkowska

fot.: Unitet States Holocaust Memorial Museum