Album Chopiniwski
Tomek Sikora
Grzegorz Mazur, wydawca publikacji, w zeszłym roku zapytał mnie, czy ja bym przypadkiem nie miał jakiegoś pomysłu na album o Chopinie. Powiedział, że chciałby zrobić coś takiego jako pierwsze własne dzieło edytorskie. Byłem mocno zaskoczony i mówię mu, że musze się zastanowić, bo trudno jest zrobić fotograficzny album o człowieku, który umarł 150 lat temu. Ale mówiąc to, już wtedy od razu miałem pomysł, który został zrealizowany. Pomyślałem, że to powinien być album napisany przez samego Chopina o jego własnych emocjach. Ilustracje powinny być takimi obrazami, które są bardzo często przywoływane przez ludzi będących daleko od swojego kraju, z dala od korzeni. Z dala od swojej kultury, z dala od swojego języka, z dala od smaków, zapachów. Temat był mi bliski. Chopin wyjeżdżając miał 20 lat, a ja wyjechałem mając ich 35, więc – jako starszy – jeszcze bardziej byłem związany z zapachem kotleta mielonego, ze skrzypieniem śniegu pod nogami, z trzaskaniem liści jesiennych. Słowem – z tym wszystkim, czego nie można doświadczyć w innym miejscu. (Teraz świat się unifikuje w wielu względach, ale jak Chopin jeździł do Francji, na pewno nie było tam restauracji polskiej i na pewno nie było w Paryżu takiej zimy jak w Warszawie, na pewno śnieg nie pokrywał szarego miasta, nie było bajecznej śnieżycy i przede wszystkim – nie było wyraźnego podziału na cztery pory roku przez to, że zima jest o wiele słabsza we Francji niż w Polsce. A u mnie w Australii, to już w ogóle nie było zimy. Trzeba było jechać 200 km w góry, żeby zjechać 500 metrów na nartach. Jest zupełnie inny klimat pod każdym względem.
Pomyślałem, że skoro tekst ma napisać Chopin sam o sobie, to powinniśmy wybrać odpowiednie fragmenty z jego korespondencji, która była zresztą niezwykle obszerna, jako jedyna wówczas metoda komunikowania się z rodziną i znajomymi. Poza listami, które bez przerwy wysyłał do najbliższych mu osób pisał też pamiętnik. Wybraliśmy z tego wszystkiego takie cytaty, które świadczą o zagubieniu, o tęsknocie, o tym, że niby jest otoczony ludźmi, a tak naprawdę czuje się samotny. Te cytaty w albumie tworzą byt niezależny. Są umieszczane na kalce, między zdjęciami. Z jednej strony jest to cytat po polsku, z drugiej tłumaczenie na angielski, w związku z czym łatwo zrozumieć, że one nie są podpisami, ani nie odnoszą się do żadnego ze zdjęć, są niezależną czytanką. Zauważyłem, że ludzie najpierw oglądają ikonografię, a potem dostrzegają, że są te teksty. Następnie tak przewracają strony, żeby czytać tylko tekst – i to jest bardzo trafne.
Zabierając się do pracy nad tym tematem pomyślałem: pojeżdżę w te wszystkie miejsca, w których był Chopin, zobaczę, co on mógł widzieć jak jechał koniem na wakacje, albo co widział, jak się bawił z kolegami w dworku i nagle zmęczony położył się na trawie. Na co wtedy patrzył? Wyobraziłem sobie taka sytuację i stąd się wzięły zdjęcia konarów drzew, jakichś kwiatów widzianych od dołu. Myślałem, że jak dziecko biega i pada zmęczone, to sobie patrzy w górę i podziwia to, co tam jest, a takie obrazy zapadają mocno w pamięć. Tak też robiłem zdjęcia, ciągle myśląc, co on mógł widzieć. Albo kiedy dokądś jechał: trudno by było prześledzić całą drogę, bo teraz przede wszystkim inaczej ona wygląda, ale jedno jest pewne: widział charakterystyczne dla naszego krajobrazu pejzaże, które go na pewno oczarowały, widział je w różnych światłach. Jednak ja nie chciałem, żeby ta książka była dokumentem tego, co widział młody Chopin, tylko żeby była czymś w rodzaju obrazów przywoływanych przez pamięć, które nigdy nie są w stu procentach dokumentalne, ale zawsze przerysowane. Często tak zamglone, że trudno je odczytać; czuje się tylko jakiś nastrój. Taki obrazy są zwykle związane z innymi zmysłami, które wtedy się odtwarza np. z zapachem. Sam obraz może być bardzo rozmydlony. (To jest w ogóle dylemat sztuki wizualnej, co zrobić, żeby człowieka otworzyć, zmusić do szukania swojego świata w obrazie. Przecież jeśli kogoś nie zatrzymamy, jeśli nie zmusimy go do penetracji tego obrazu, to nie zaiskrzy w żaden sposób miedzy autorem a odbiorcą. Fotografia stoi na z góry straconej pozycji. A to dlatego, że fotografia na ogół jest takim dokumentem, który istnieje tylko w relacji: autor zdjęcia i to zdjęcie, które dla niego albo od razu, albo w późniejszym okresie życia, jest powrotem do pamięci. Tyle, że do jego własnej pamięci. Jeśli pokażesz zdjęcie zachodu słońca, które zrobiłaś dlatego, że byłaś ze swoją najbliższą osobą, że było ci dobrze, latały chrabąszcze, było gorąco, napiłaś się czegoś – i w wyniku tych emocji ono powstało to co się stanie? Pokaż komuś innemu obraz sprowadzony do dwóch wymiarów, a ten ktoś powie „cóż to? Ja sam zrobiłem 50 takich zachodów słońca.” U niego nic się nie otworzy, bo zdjęcie nie posiada wytrychu otwierającego jeden jedyny momentu w życiu. W związku z tym, jeśli ty chcesz mu opowiedzieć o tym, co przeżyłaś, to trzeba w odbiorcy otworzyć warstwę emocjonalną. Jak? Jeśli mu pokażesz tylko obraz dokumentalny, to ci się to nie uda, bo on w rzeczywistości tak samo to widział i to go w żaden sposób nie porusza, nie zmusza do własnej interpretacji tej sceny. Natomiast jeśli rzeczywistość pokażesz mu w inny sposób, inaczej niż on to widzi, np. tak, jak to robili impresjoniści, to nagle patrzący znajduje tam swój świat i przenika do świata, który został mu przekazany przez artystę. Dla mnie impresjonizm jest zresztą najmocniejszym językiem artystów, bezpośrednim przekazywaniem wartości najważniejszych. I te zdjęcia są właśnie tak robione. Albo przez jakiś wazon, który deformuje rzeczywistość, albo przez szybę samochodu zalaną deszczem… czekałem na jak największe krople, nastawiałem na nie ostrość i od razu wierzby za nimi są już jak narysowane, płaczące. Oglądający takie wierzby widzieli tysiąc razy, ale może nigdy w taki sposób? Może nigdy dotąd te wierzby dla nich nie płakały?
Albo ludzie z festiwalu kapel, którzy autentycznie się cieszyli swoją muzyką. Sfotografowałem ich i umieściłem w książce. Ale zdjęcia w albumie nie są stricte dokumentalne. Mimo, że jest złapany jakiś moment, to zawsze się pojawia brud, maska, filtr, przez który pamięć go pokazuje. Tam nie ma klarowności, w żadnym zdjęciu. Albo ono jest zbudowane na strasznie dużym ziarnie, które fachowcy nazywają już szumem, czyli czymś, co przeszkadza, ale to ziarno jest tym samym, co szum w pamięci. Albo jest zdeformowane przez szyby, albo ma zdjęty kolor – tak jak to czasem bywa z pamięcią, gdy sytuacje się pamięta jako czarno – białe. Kolor nie odciąga uwagi do sedna sytuacji.
Zawsze marzyłem o tym, żeby zrobić album o Polsce, ale o Polsce swoich marzeń emigranta – i tu nadarzyła się idealna okazja. Prawdopodobnie gdyby nie Fryderyk, to nikt by nie wydał takiej książki. A tymczasem jest ogromne zainteresowanie jego urodzinami i książka ma realne szanse zaistnieć.
Prawie dwa lata temu zacząłem robić zdjęcia do tego projektu, z tym, że w albumie znalazły się też fotografie, które zupełnie podświadomie robiłem wcześniej i które czekały na swój czas.
Po tym, jak powstała książka, została do niej nagrana płyta. Chopina grała młoda pianistka, Kasia Kraszewska, która obejrzała moje obrazki i się popłakała, bo przypomniały jej dzieciństwo. Postanowiła dobrać muzykę Chopina do rytmu albumu. Nagrała 12 utworów, ja ich słuchałem i najbardziej mi utkwiło scherzo. Jak go słuchałem, to brzozy, wierzby, pejzaże – wszystko zaczęło mi latać przed oczami. Mówię do Kasi: „ja bym chciał zrobić ilustrację do scherza b-mol.” Ona patrzy i mówi „to jest niemożliwe”. „Co jest niemożliwe?” „Tego się nie da zobaczyć. Ono jest tak zróżnicowane, że się nie da”. Mówię „Kasiu, pozwól, że jednak spróbuję”. Pracowałem nad tym dwa miesiące, bazując na zdjęciach z albumu, ale dużo było też obrazów nakręconych poza projektem albumu: sytuacji zimowych, brzozy, las… bo była wyjątkowa zima a w tym roku. Część brzóz nie zgubiła liści jesiennych i były one pokryte śniegiem. Patrzyło się i nagle, gdzieś spod bieli wychodziły rude formy. Nadzwyczajne. Codziennie chodziłem, albo biegałem na nartach z aparatem i dokręcałem. Zanim jeszcze powstał pomysł albumu zrobiłem przez przypadek, wtedy nie wiadomo po co, pole maków. Trzy lata temu ktoś mi powiedział, że w drodze na Dobre jest takie właśnie pole. Niesłychane, czerwone od maków. Pobiegłem tam i nie wiem dlaczego, na zasadzie impulsu, wewnętrznego przymusu zrobiłem poklatkowo 150 zdjęć maków. One właśnie zostały tu wykorzystane. A pole zaorano, maków już nie ma. tymczasem przyszedł moment, że bez tych maków nie byłoby filmu do scherza. Film został podzielony na mocne 4 pory roku. Zaczyna się bielą, mrozem, potem woda,… O, na przykład. Byłem nad morzem i nagle nie wiadomo dlaczego zrobiłem poklatkowo same fale. I to się wszystko przydało. Film ma 10 minut, na każdą sekundę przypada 6 klatek. W sumie 3 600 zdjęć. Jest wyraźny rytm. Jest refren. Obserwując widzów, patrząc na ludzi zauważyłem, jak oni na to reagują. W filmie wszystko się tak szybko dzieje, że ten refren uspokaja. Ludzie czują, że obraz jest im bliski. Nie od razu kojarzą to z tym, że sekwencja się powtarza, mózg nie musi tak szybko pracować. Mają po prostu dzięki temu powtórzeniu porządek w głowie. Przy 10 minutach, gdzie każdy rytm jest podkreślony, było to konieczne.
Jak skończyłem, puściłem film Grzegorzowi. Zachwycił się, powiedział: musimy coś z tym zrobić. W efekcie jego starań, film zobaczyli pracownicy Muzeum Chopinowskiego i uznali go za świetną metodę docierania do młodych ludzi. Nazwali, że jest to teledysk. Dzięki temu, że obrazy się ruszają, muzyka gra, a wszystko tworzy spójna, dynamiczną całość, młodzież uzna może nagle, że muzyka pana, który już dawno umarł, nie jest zła. Od lipca tego roku płyta będzie puszczana w Muzeum Chopina.