1944-1945
Urszula Koziorowska
Nie pamiętam, który to był dzień lipca 1944 roku, kiedy będąc w domu moich rodziców, usłyszałam warkot czołgów.
Pobiegliśmy z ojcem na drogę wzdłuż wsi Dąbrówka. Tam, w bojowym szyku, posuwały się radzieckie czołgi do linii Wisły.
Byłam ciekawa, jak wygląda wojenny front…
Poczułam ulgę mijającej straszliwej okupacji niemieckiej, ale zaraz pomyślałam: co będzie dalej? To już nie początek, ale i jeszcze nie koniec wojny na terenie Polski.
Wróciłam z ojcem do odległego o 1 km domu, a już zastaliśmy na polu i w ogrodzie żołnierzy radzieckich. Masy wojska: armie, dywizje, kolumny czołgów, cysterny z paliwem, samochody pancerne, wszędzie armaty i działa, cały sprzęt potrzebny do prowadzenia nowoczesnej wojny posuwał się do rzeki Wisły.
Zajmowano wszystko: domy, stodoły, stajnie, obory… Rozbierano magazyny i spichlerze, brano zboże dla koni, szukano karmy dla wojennych psów. Natychmiast zaczęto budować most we wsi Zastów, prawy brzeg Wisły zabezpieczono minami. Doskonale zaopatrzona armia. Żołnierze chwalą się, że wszystko to amerykańskie, pokazują na płaszczach, koszulach, butach, spodniach i na workach z proszkiem DDT znaki USA.
Nie tylko drogi, ale całe pola stanowiły szerokie autostrady, którymi przetaczała się ta wielka potęga ze wschodu, może większa i silniejsza od niemieckiej. Mówili: idziemy na Berlin, daleko. Równocześnie szosą ze wschodu wycofywały się wojska niemieckie.
Mój brat widział pojmanego przez żołnierzy radzieckich niemieckiego oficera. Niech rodzina niemiecka nie czeka na jego powrót z wojny. Jest zastrzelony i zagrzebany w Miejskim Lesie pod pochyłą lipą.
Byliśmy w środku walk frontowych na Wiśle. Natychmiast oficerowie sztabów kazali nam – mnie z mężem, rodzicom i mojemu bratu – opuścić dom. Tylko dzięki znajomości języka rosyjskiego mojej matki pozwolono nam zamieszkać w oborze z jedną krową.
Duże pomieszczenie przegrodziła mama stojącymi snopkami słomy, tak więc krowa stała oddzielona od reszty, a my, również na grubej warstwie słomy, jeden koło drugiego, czekaliśmy, co będzie dalej. Posiłki dostawaliśmy z kuchni żołnierskiej, tj. wiadro gorącej zupy z kawałkami mięsa.
Ze względów politycznych Armia Czerwona zatrzymała się na Wiśle i ograniczyła swoje działania do miejscowych potyczek z wojskami niemieckimi, siedzącymi po drugiej stronie rzeki, w okopach. Trwało to prawie pół roku.
W międzyczasie aresztowano mojego męża. Wrócił po kilku dniach, przywieziony przez sztabowego oficera, któremu dałam wartościowy szwajcarski zegarek. Również aresztowany był mój brat Janusz, za koleżeńskie kontakty z młodocianymi żołnierzami radzieckimi.
Dzięki znajomości języka rosyjskiego mojej matki i tajnej produkcji bimbru, znów byliśmy razem w oborze.
Nadeszła zima, konie wojskowe wprowadzone do stodoły zniszczyły cały budynek, moje osobiste skarby: dokumenty, biżuterię, cenne obrazy, odzież ojca. Pasieka, urządzenia domu i zwierzęta gospodarskie zostały skradzione.
Główny dowódca tego odcinka frontu przyjeżdżał do pilnie strzeżonego domu na posiłki, przeważnie różne rosyjskie pierożki.
Przez dziurki w ścianach obory widziałam, jak w pośpiechu żołnierze montują ogromne urządzenie wojenne.
Nagle – chyba to było w styczniu 1945 r. – ok. godziny 4 rano, ruszyła ściana ognia, skierowanego na jeszcze istniejącą armię niemiecką. Była to katiusza.
W ślad za tym atakiem, Wisłę przekroczyła Armia Radziecka i skierowała się na zachód. Pozostały szpitale polowe pełne rannych, oddziały NKWD, zaplecze wojskowe.
Na samochodach, platformach, namiotach lekarskich, ciężarówkach z żywnością i lekach były znaki sojuszniczej armii USA.
Wróciliśmy do zupełnie zniszczonego domu, gdzie 1 lutego 1945 r. pod opieką lekarzy rosyjskich urodził się mój syn Jerzy. Na tę uroczystość mama ugotowała rosół z pozostałej ostatniej kury i podała na stół w puszkach po konserwach. Stół okryty był białą flanelą z pieczęciami USA, przeznaczoną na onuce dla żołnierzy.
Wcześniej, w końcu sierpnia 1944 r., na wezwanie bratowej mojego męża, Marysi Koziorowskiej, przy pomocy butelki bimbru moja mama uzyskała wojskową taksówkę z szoferem i przepustką. Poprzez pola i sady dojechaliśmy do obrzeży płonącego Kazimierza, gdzie w zimnej, ciemnej piwnicy, Marysia urodziła córeczkę Alinkę. Był tam też starszy, 7 – letni braciszek Andrzej i kuzynka. Mój mąż z żołnierzem, pod ostrzałem niemieckim, wynieśli Marysię, będącą świeżo po porodzie i rebionko, okręcone w szmatki. Skierowaliśmy się do naszego domu. Pod bramą zatrzymał nas przejeżdżający żołnierz sowiecki, nie puścił do środka. Pojechaliśmy dalej, do wsi Zagajdzie i tam w przyjaznej stodole umieściliśmy Marysię z kilkunastogodzinną córeczką, synkiem i kuzynką. Komplikacje popołogowe zmusiły nas do szukania lekarza. Nadal istniał pas frontowy, wszędzie potrzebne były przepuski. Przy pomocy bimbru znaleźliśmy dr. Wajdę, opiekuna partyzantów, który prostymi lekami uratował życie Marysi i jej dzieci. Na miarę tamtych czasów wspieraliśmy ją…
Po tych trudach i przeżyciach otrzymaliśmy wiadomość z Warszawy, że Ignaś – mąż Marysi – ze starszą córeczką zginęli w Powstaniu Warszawskim. Śliczna, jedenastoletnia Kicia, jedno z Bohaterskich Dzieci Warszawy, jest pochowana z ojcem na stołecznym cmentarzu wojskowym.
…
A co dalej?
A dalej to ciężko – mając w rodzinie jedne buty, ale wielki zapał i oddanie sprawom budowy Ojczyzny, przystąpiliśmy do odnowy Kraju. To orły i sokoły dodawały nam sił przez całe następne 50 lat.
Urszula Koziorowska